Listopadowa pogoda w Polsce nie jest moją ulubioną, dlatego łapię tanie bilety do ciepłych miejsc, jak jaskółki owady przed deszczem.
W Maroko byłam ostatni raz… 23 lata temu z synem.

Pamiętałam Marrakech głównie dzięki magicznemu miejscu. Na Plac Jemaa el Fna trafiają wszyscy turysci odwiedzający to piękne miasto.
Najładniej wygląda to wszystko nocą, kiedy z wielkich garów straganowych kuchni bucha para. Wkoło unoszą się zapachy przypraw, kadzideł i grillowanego jedzenia a dzwieki orientalnej muzyki wbijają się w uszy.
Plac, serce miasta, jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO a sąsiednie wąskie uliczki kryją prawdziwe skarby- małe targowiska zwane sukami.
Na placu wieczorem są tłumy. Turyści, handlarze wszelkiej maści, zaklinacze kobr, grupy śpiewaków, bębniarzy i artystów oraz wielu kieszonkowców. Torebki, portfele czy nawet kawałki mięsa z talerza stojącego na skraju stołu przy garkuchni łatwo i szybko zmieniają właściciela. Moja grupa ma się na baczności.


Pierwsza wizyta, to głównie oglądanie, zakupy najlepiej robić kolejnego dnia pobytu. Ceny podawane przez sklepikarza nie są końcowymi, tu w dobrym tonie jest targowanie. To prawdziwy ceremoniał, wymagający czasu, cierpliwosci i wyczucia. Umiejętny kupiec potrafi zbić do 1/3 z pierwotnej ceny zaproponowanej przez sprzedającego. Przy okazji wypić szklankę aromatycznej i bardzo słodkiej herbaty z marokańskiej mięty.


Miętową herbatę pije się tu na każdym kroku. Mała i wąska szklaneczka cała jest wypełniona gałązkami świeżej mięty. Podaje się ją wlewając z wysokości, żeby powstała piana.
W starych berberyjskich księgach przy opisie herbaty można przeczytać:

– Pierwsza szklanka jest gorzka jak życie.
Druga jest tak silna, jak miłość,
Trzecia z nich jest tak słodka jak śmierć…
Pyszna!