Przed południem wybrałam się w drogę na lotnisko. Planowałam po drodze odwiedzić kolorową wioskę Calabishi nad Atlantykiem. Dotarłam tam stopem z sympatycznym budowlańcem.


[more]

Upał okrutny a ja spacerowałam z całym swoim plecakiem i jak typowy Polak na wakacjach, z reklamówka w ręku. Potem spacer, oczywiście wypadł pod górę, ledwie zipałam i zatrzymała mi się dobrą dusza. Kobietka zakochana w swojej czarno zielonej wyspie zawiozła mnie w okolice lotniska.

Wysiadam wcześniej, bo do kotu zostało mi kilka godzin a i plaża kilkaset metrów wcześniej pięknie się prezentowała. Mogłam iść drogą lub⛱. Oczywiście wybrałam plażę i zeszło mi się aż dwie godziny.

Nie sądziłam, że spacer po kamieniach, suchych głowach i resztkach śmieci wyrzuconych przez Atlantyk, może być taki trudny. Upadki zaliczyłam dwa, w tym jeden z potłuczeniem kawałka aparatu fotograficznego. Na szczęście niegroźnego.

Miejscami był piasek, zupełnie czarny, błyszczący jak klejnoty w słońcu. Zmęczona dotarłam w końcu na plażę, którą widziałam wcześniej z drogi. Czarne stopy, paznokcie jak u umarłego, obdrapana skóra i dążące nogi, to na zakończenie. Drugi raz bym się tamtędy nie wybrała.

Odpoczęłam trochę obserwując lądujące samoloty na pobliskim lotnisku. Niektóre iście brawurowo to robiły. Potem spacer na lotnisko. Upał nadal duży. Pojechałam kawałek drogi budowlanym autem na wielkich jak monster truck, kołach. Nie dało się dalej mi iść w klapkach, bo gliniasta mokra ziemia z budowanego odcinka drogi, skutecznie to utrudniała. Zajęłam więc je i na bosaka dotarłam do lotniska. Oj jak się na mnie patrzyli turyści z grupy oczekującej na check in.

Ale mam na to wyczesane.

Na bosaka jest chłodniej i wygodniej.

Opłata wylotowa z Dominiki, to 23 dolary. Nie zjednuje im to chyba uznania odwiedzających. Na lotnisku spotkałam rodaków, którzy na Dominikę przylecieli już po raz czwarty, tak ich urzekła. Przed odlotem miałam jeszcze scysję z bazą security, kiedy myłam nogi w łazience. Oj, pogadłam sobie wtedy po naszemu, bo kobieta złośliwa była już wcześniej w moim kierunku. Ale to nic, nie ze wszystkimi się człowiek musi kochać 🙂

lot na Gwadelupę tylko 20 minut. Znów stała śliczna krówka Corsair. Sporo czasu zajęło mi znalezienie transportu do znajomej, która miała mnie dziś gościć. Musiałam spać w Pointe a Pitre, bo późno lądowałam a prom na Marie Galante miałam jutro. Po blisko godzinie udało mi się się znaleźć kogoś i zabrać się do Gosier. Kosztowało 10 EUR a nie jak chcieli taksówkarze, 40.

U Kingi z Polski spędziłam rozgadany wieczór i nockę. Fajna z planami na życie, młoda kobietka, która studiuje tu biologię. Przeleciała tu z Polski kilka miesięcy temu że swoim pupilem. Nie psem ani kotem a z Gustawem, czyli zieloną papużką falistą. Gwadelupa jest departamentem Francji, więc wiele przepisów jest unijnych.

Rankiem szybko autobusem do Pointe a Pitre za 1,5 EUR a potem pieszo na przystań promów na wyspę Marie Galante. Spotkałam tu też Polaków, którzy płynęli na Dominikę. Koszt biletu na moją wyspę w obie strony, to 35 eur. Miałam problem, bo na lotnisku wymieniłam za mało a nie można było płacić dolarami. Na szczęście jakąś dobra kobieta mi je wymieniła.

Teraz płynę promem, takim szybkim wodolotem. Ludzi dużo, sporo turystów. Buja jak na karuzeli, co chwilę woda wpada przez otwarte okna. Zjedzenie śniadania w postaci bułki przed rejsem nie było dobrym pomysłem!

Worków na pawie nie ma, ale po jednej stronie statku już stoi kilka osób , co zjadły śniadanie. Teraz je oddają…