Trzeba szybko było stąd uciekać, aby wrażenia noclegowe nie zagłuszyły odbioru całego Boquete.

Po śniadaniu na filiżankę dobrej kawy w sąsiedniej kawiarni i do autobusu. Trafił nam się stary chicken bus, chyba Pan Bóg słucha, o czym myślę. Najpierw pozwoli, czekał na pasażerów po każdym przystanku. Potem już ruszył z kopyta. Ryczący potwór szos. W David za pół godziny mieliśmy już autobus do Panamy. Też stary i sfatygowany.

Pierwsza część ośmiogodzinnej trasy z klimą, potem klima się zepsuła a my prawie się ugotowaliśmy. Dobrze, że ktoś z lokalsów wpadł na pomysł otworzenia okien. Jednak i tak te cztery ostatnie godziny, to był jakieś gotowanie się we własnym sosie.

W Panamie byliśmy trochę przed zmrokiem. Całą grupa z ulgą wróciła do hostelu, tu tak czysto, swojsko i przewidywalnie.

No i są czyste ubrania, więcej kosmetyków i nasz prowiant zostawiony w lodówce. Takie małe rzeczy a cieszą. Kolejny dzień, to zwiedzanie stolicy. Najpierw na punkt widokowy na Kanał Panamski i most łączący dwie Ameryki. Potem leniwie i wolno spacerkiem po starym mieście. Mimo, że turystów jak na lekarstwo, ceny w butikach nie są wysokie.

Udało mi się kupić w dobrej cenie patworkową poszewkę od Indian Guna Yala. Niestety mimo wcześniejszej radości z otworzenia ich rajskich wysp San Blas, turyści zagraniczni nie mogą od 1 sierpnia tam się pojawić. Kongres nie wydał końcowych zezwoleń. Bardzo szkoda, że moi współtowarzysze nie zobaczą tego cudu.

Planowy wyjazd na Isla Diablo miał być jutro rano, znów trzeba zmienić plan podróży. Na razie ruszyliśmy na zakupy do odległej galerii handlowej Metromall leżącej prawie przy lotnisku Tocumen. Była okazja na przejechanie się chłodnym metrem.