Stan chronicznej podróży jest chorobą 🙂 ale muszę spróbować kolejny raz. Jak się nie uda, nie będę więcej, obiecuję. Trzymajcie kciuki, abym nie musiała wracać tym samym samolotem do Polski.
Udało się!! Piąta próba, ostatnia i mnie wypuścili na Białoruś w końcu.
Lot z Warszawy krótki, bo tylko 50 minut. Podczas lądowania już znów żałowałam, że nie mam aparatu. Przy lotnisku stały piękne iłuszyny i antonowy, majestatycznie i wielkie samoloty, które rzadko można zobaczyć na zachodzie świata. Tu nawet taki wielkolud miał cztery silniki.
Na lotnisku pustki, tylko zwyczajowo taksówkarze. Nie skorzystałam z ich usług i do centrum Mińska pojechałam marszrutką za 4 ruble. Pierwsza stacja busa była przy metrze, ale ja wolałam do dworca kolejowego.
Po drodze widziałam szerokie ulice, monumentalne budynki i olbrzymie pomniki.
I dużo centrów handlowych, obstawionych autami.
Podróż z lotniska do wokzała ( dworca kolejowego) trwała blisko godzinę. Stamtąd metrem na żetony ( 0,65 kopiejki), jedna przesiadka i byłam niedaleko mojego hotelu.
Jet lag z USA działa, deszczowa pogoda także, położyłam się tylko na chwilę.
Popołudnie, wieczór, noc i obudziłam się przed dziewiątą drugiego dnia mojej podróży. Ma się ten talent do spania 🙂
A w hotelowej jadalni ludzie z całego świata, rozmowy po rosyjsku i angielsku. Śniadanie zjadłam z przystojnym Kolumbijczykiem mieszkającym na Majorce, ilustratorem książek.
Pogoda za oknem nie nastraja dobrze, jet lag działa i co… znów wylądowałam w łóżku. Skąd we mnie taka potrzeba snu sama się dziwię, ale spałam jak zabita do południa.
Uberem za 3 ruble (ok. 5 zł) pojechałam do słynnej knajpy Lido. Wystrój i charakter bardzo podobny do ukraińskiej Puzatej Chaty. Potrawy wybiera się dowolnie, ceny niskie, dużo dobrego jedzenia. Za kefir, zupę fasolkową, zapiekanego z warzywami i serem łososia, koktajl owoców i jednego naleśnika, zapłaciłam 18 rubli. Z czego naleśnik był zbędny.
Mocno najedzona podreptalam na spacer ulicami Mińska.
Zwiedzanie zakończyło się po drugiej stronie przejścia pod szeroką ulicą, w wejściu do pieciopietrowego sklepu „Mińsk”. Na rozgrzeszenie napiszę, że pogoda zupełnie nie do spaceru. Śnieg z deszczem i wiatr.
Kolejne kilka godzin zeszło mi więc na zwiedzaniu sklepu o wyglądzie dawnego PSS Społem.
Towaru mnóstwo, już na pierwszym piętrze musiałam wymieniać zielone na białoruskie ruble, bo by zabrakło kasy w kieszeni. Ogromny wybór fajnej… bielizny w foczych rozmiarach. To sobie zakupiłam to i owo.
Całe piętro dla dzieci, drugie dla mężczyzn, trzecie kosmetyki, czwarte dla domu i ostatnie dla kobiet, albo odwrotnie. Na górze już byłam bez sił, każdy segment, w każdym dziale, na każdym piętrze obejrzałam 🙂
Ciemno się zrobiło, to i koniec wycieczki na dziś, Uber do hostelu.
2.04.218