Z powodu koronawirusa wciagnęłam się w uprawę roślin. Szczególnie zainteresowały mnie te z rodziny filodendronów. I to one były jednym z powodów tej podróży. Pamiętałam z poprzednich wyjazdów te rośliny, ale teraz jak znam je z nazwy i doniczkowych rozmiarów, tylko ochy i achy nad tymi dzikimi w naturze.
Szybki prysznic i na miasto. Przecież przyjechałam tu też na zakupy 🙂 w moich ulubionych sklepach jednak słabo z towarem, zostały resztki z tamtego roku, widać pandemia robi swoje i dostaw brak. Pandemię widać na każdym kroku. Przed wejściem do wszystkich obiektów pomiar temperatury automatyczny, odkażanie rąk i … butów. Noszenie maseczek obowiązkowe wszędzie, ludzie respektują to bez buntu odkrywania nosa. Przemysł maseczkowy dobrze działa, pracownicy mają maseczki z logo danej firmy, są też firmowane przez znane marki odzieżowe.
W hostelu pustki, jestem jedyną turystką, reszta miejscowi. Wiele z miejsc noclegowych zniknęło, tak jak hostel, w którym zawsze się zatrzymywałam w Panama City.
Jet lag i zmęczenie podróżą zrobiło swoje i padłam przed nocą. Gotowa do życia byłam za to w środku nocy.
Przeładowanie i mogłam rano wyruszyć do Boquete, miasteczka na drugim końcu Panamy. Podróż całodniowa, 8 godz. autobusem do David i potem godzina chicken busem do Boquete.
Wbrew obawom, jazda komfortowa i ciekawa, głównie z powodu mijanych krajobrazów i widoków.