Szalejący w Nikaragui huragan Eta miesza w pogodzie i w Panamie. Wieje i ciągle leje deszcz. Ściana wody przez całą noc i ranek. Kiedy się wydawało, że wychodzi słońce szybko załapałam taksówkę i pojechałam w okolice wulkanu Baru. Planowalam przejście szlakiem Pianisty, ale po lekturze wpisów na temat morderstwa dwóch młodych turystek z Holandii, zmieniłam szlak. Dwa lata temu, kiedy byłam w Boqete po raz pierwszy też powędrowałam Pipeline, takim najłatwiejszym a malowniczym.
Za wiele dalszych widoków dziś na Pipeline nie było, po chwilowym przejaśnieniu znów zaczął padać deszcz. Tempwratura idealna do spaceru, zimniej zdecydowanie jak w Panama City, bo „tylko” 24 stopnie. Uzbrojona w kurtke, pelerynę i prasolkę podreptałam w górę.
Większość dnia byłam tam sama, raz tylko spotkałam grupę turystów. Wszyscy w maseczkach, ubrani bardzo specjalistycznie. Ja jak tubylcy, wybrałam się w klapkach typu crocs. Mokre kmienie, błoto i liście, to nie była dobra nawierzchnia do spaceru. Wejść łatwo, trudniej się schodziło, ale klapki spisały się super.
Od poprzedniej wizyty zauważyłam sporo wykarczowanego lasu, chatka z blachy już stoi pusta a obok pojawił się murowany dom. Na ogołoconym z dżungli wzgórzu są tunele z uprawami hydroponicznymi, jakich wiele w okolicy Boquete. Dziwne, że pozwolili na terenie parku narodowego wulkanu Baru na takie radykalne zmiany.
Na szczęście większość mijanej przyrody nadal zachwycała soczystymi kolorami, żywotnością i dźwiękami. Uwielbiam zapach tropikalnych lasów deszczowych, tak nie pachną cudnie najlepsze perfumy. Świeżość i zieloność z nutami kwiatów, w tle kora i mech. Tak dla mnie pachnie dżungla.
Bardzo wolnym krokiem podchodziłam do góry, wyszukując w gąszczu obok ścieżki znane mi z doniczek, piękne okazy. Różniły się od tych domowych wielkością i … czystością. W naturze nie są takie wychuchane i zaplanowane, walczą o każdy promyk światła strzelając do góry. Rozmiary liści jednak zachwycają i ta jędrność i grubość. Bo oczywiście większość wyglaskałam i podotykałam, gadając do siebie. Jakby ktoś patrzył na mnie z boku, pewnie sklasyfikował od razu- do psychiatryka.
Pod koniec dnia zmęczenie dało o sobie znać i dopiero wtedy zauważyłam, że mam w błocie nogi do kolan i mokre ubranie. Tak zafascynowana byłam rozmowami z filodendronami, monsterami i anthuriami po drodze.
Na krzyżowce przy zejściu ze szlaku czekała na busa miejscowa kobieta z dziewczynką. Indianka z plemienia Ngöbe Buglé ubrana w tradycyjną długą kolorową sukienkę zasłonięta maseczką. Teraz nawet zdjęcia ludziom się nie zrobi, bo maseczki. Na szczęście dziewczynka chętnie pozowała, zagadując jak to dziecko prosto z mostu. Pomarańczowe moje włosy wzbudziły jej największe zainteresowanie. No i ubłocone do kolan nogi, które słabo się umyły mi w ostatnim z potoków.
Na kolację pizza obok hostelu, gorący prysznic i do łóżka.