Moi bliscy wiedząc, że jestem lebiodą, zawsze dziwią się, jakim cudem zwiedziłam tyle świata i jeszcze żyję cała. Dziś dałam popis swojej blond naturze.
Po dojechaniu do Colon, miasta leżącego na wejściu do Kanału Panamskiego od strony Morza Karaibskiego, pierwsze kroki skierowałam do budki ze skwarkami.
Tu na jednym z dworcowych stoisk robią najlepsze na świecie smażone na chrupko skwarki. Przy okazji wzięłam opiekane wątróbki i żołądki drobiowe. Tak zaprowiantowana mogłam jechać na kilka dni do dziczy. Zawsze z tego dworca jeździłam na Isla Grande, położoną na wybrzeżu małą wyspę. Tym razem w tym samym kierunku, ale dalej w stronę Palenque. Musiałam znaleźć jednak inny autobus. Ludzie kierowali mnie do stanowiska po drugiej stronie dworca a kierowca do właśnie czekającego na resztę pasażerów kolorowego chicken busa. Posłuchałam się ludzi. Na autobus czekałam z godzinę a kiedy przyjechał kolejną godzinę na jego odjazd. Upał okrutny, skajowe siedzenia, ludzie czekając na niewiadomy odjazd przysypiali. Coś mi jednak nie dawało spokoju w nazwie miejscowości na stanowisku dworcowym. Zaczęłam sprawdzać i dopytywać. Po zmarnowanych blisko 3 godzinach okazało się, że siedziałam w autobusie, który miał jechać w zupełnie przeciwnym kierunku.
Niestety szybkość z jaką się zabrałam nie spowodowała, że zdążyłam na ostatni autobus odjeżdżający tego dnia do Nombre de Dios. Uciekł mi podać minut wcześniej. Ci sami ludzie, którzy wsadzili mnie do złego autobusu teraz pomagali w organizacji dotarcia do właściwego miejsca. Wsadzili w taksówkę i w planach miałam ja złapać w następnej miejscowości po trasie, w Sabanitas. Znów plany swoje a życie pisze inny scenariusz. Po wyjeździe z dworca zatrzymała nas policja i nawet nie wiem za co, wypisała mandat. Przez co strata minutowa była spora, ale kierowca jeszcze miał nadzieję i gnał. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy złapanie ostatniego autobusu jest warte tej szaleńczej jeździe i slalomie między samochodami. No i ten strach. Wysiadłam w Sabanitas biedniejsza o 13 usd i z nowym pomysłem na dotarcie do Nombre de Dios. Tu też czekanie blisko 2 godziny na chicken busa do Portobelo. A potem pełnia szczęścia. Tak, kiedy już mknęłam tym wielkim krążownikiem po zakrętach, mijałam kawałki dżungli ze znanymi mi roślinami w wersji makro, uszy głuchły od latynoskiej muzyki podkręconej na full, byłam spocona, zmęczona i brudna, kręgosłup bolał po ostatniej godzinie stania, ale w tamtym momencie poczułam się taka szczęśliwa, aż buzia śmiała się na całego. Aż łaskotało to szczęście całą mnie, do czubków palców. Dla takich momentów, warto żyć.
W znanym mi z Festiwalu Congos y Diablos sprzed chyba dwóch lat kolonialnego Portobelo jeszcze musiałam kupić zapas wody i taksówką do miejsca noclegu.
To już blisko, kilkanaście kilometrów.