Dżungla trzeszczy. Całą noc dochodziły do mnie jej odgłosy. A to posępne wycie małp, a to trzask spadających konarów. Ptaki ucichły wieczorem i odezwały się ponownie koncertowo nad ranem.
Nie rozumiem się do końca. Uciekam od ludzi a jak jestem sama w dziczy, to drżę ze strachu. Dwa domki dalej spali trzej fotografowie ze Stanów. Oni w murowanym domku, z normalnymi drzwiami i łazienką. Moja drewniana chatka zamykana na skobelki. Okna, to drewniane żaluzje a przez podłogę widzę trawę pod domkiem. Pewną namiastką bezpieczeństwa jest… moskitiera nad łóżkiem.
Przyjęłam taktykę ” Nikogo nie ma w domu”, czyli do łóżka o zmroku, bez żadnych świateł i pełnia nasłuchu. Noc w dżungli w zupełnych czarnych ciemnościach, tylko z dźwiękami. W efekcie, co szmer czy hałas, oczy szeroko otwarte. Taktyka ta miała jeszcze jedną wadę, wymuszała 12 godzin w łóżku. O świcie kręgosłup jasno powiedział, że to jednal była zła taktyka.
A rano cudna muzyka ptaków, rzeźkie powietrze i mnóstwo zapału. Ruszyłam na podziwianie okolicy. Cuda zielone były głównym moim zainteresowaniem. Czarne anthuria, nieopisane filodendrony o liściach prawie dwumetrowych, różowe draceny. Chodziłam jak po sklepie z cukierkami. Nie mając internetu, nie miałam też pomocnika w ich oznaczaniu. Na szczęście właściciel campingu Sebastian pojechał ze mną do sąsiedniej wioski i zaopatrzona w kartę sim mas movil miałam znów kontakt ze światem.
Pogoda super, słońce i upał, dlatego skorzystałam z zaproszenia Sebastiana i jego żony na wypad na plażę do Nombre de Dios. Pół dnia pluskałam się w goracym morzu, wystawiając twarz na słońce.