Będąc w Krakowie nie zawsze odwiedzam Wawel. Tak samo było w Esfahanie. Wyskoczyliśmy tylko z grupą znajomych na kawę, nawet biriani, moje ulubione esfahańskie jedzenie przywieźli do domu.
Zresztą, co wieczór i noc imprezy do białego rana. Na drugi dzień jedynym marzeniem jest kubek dough (kwaśny jogurt z miętą) i łóżko. Zimno na zewnątrz, to też tłumaczenie. Nawet zakupy nie skusiły na wyjście z przytulnego domu.
Ostatniej nocy kolejna impreza a ja wczesnym rankiem musiałam zerwać się i pędzić na lotnisko. Znów nie chce mi się stąd wyjeżdżać…
Lot do Tabriz prawie 30-letnim BAE-146 liniami Mahan Air.
W Tabriz zima i śniegu po kolana. Lotnisko nowoczesne, eleganckie a taksowka do miasta tylko 2 dolary. Nie miałam żadnej rezerwacji noclegu i musiałam coś na szybko znaleźć. Koniec końców i tak zatrzymałam się w hotelu zaproponowanym przez starszego pana taksówkarza, który wiózł mnie z lotniska. Hotel Farid leży niedaleko ruin cytadeli i słynnego wielkiego bazaru. Na bazar trafiłam dobrze po południu, bo zwyczajnie padłam do łóżka. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam, jakaś taka zmęczona tu przyleciałam. Całonocne imprezy zrobiły swoje, lata już nie młode, to i organizm dopomina się odpoczynku.
Bazar w Tabriz jest największym tego rodzaju targowiskiem na świecie, jest pod dachem. Jego unikalne sklepienie, artystyczne detale i klasa sprawiły, że w 2010 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Bazar odwiedziłam kilka lat temu, ale nie miałam zbyt wiele czasu i skupiłam się wtedy na alejkach ze złotem. Dziś zagłębiłam się też w inne rejony.
Bardzo wiele ze stoisk oferowało orzechy, od pistacji po włoskie. Ciekawostką są też sklepiki z białym serem, gdzie można na miejscu skosztować tego specjału. Często podawany jest z miodem. Oczywiście królują wonne przyprawy, usypane w stożkowe kopczyki. Aż kręci w nosie i głowie od mnogości zapachów, kolorów i różnorodności. Prawdziwy orientalny bazar.
Tabriz ze swoim bazarem jest ciekawym przystankiem na Jedwabnym Szlaku