Udało się dojechać przed nocą do Calovebora i w resztkach dziennego światła jeszcze coś zobaczyć. Mój hotelik był z tarasem i widokiem na Ocean Atlantycki. Widać niedawno wybudowany, bo wszystko nowe i świeże. Gospodarze mieszkają obok w drewnianej chacie, takie połączenie wiejskiej knajpy ze sklepem, w którym można kupić wszystko.

Miejscówka przednia, zero zagranicznych turystów, sami tutejsi weekendowi i lokalsi. W Calovebora nie było ani połączenia z internetem, ani żadnego zasięgu komórkowego. Był za to szum morza i śpiew ptaków. Na kolację zupa z krewetkam i… czerwoną kapustą. Pyszna, taka domowa. Lubię panamskie zupy, jest w nich wszystko i są bardzo sycące. Jest prąd, co mnie cieszy, działa wentylator i można naładować komórkę. Dostałam narożny pokój na piętrze. Widok z dwóch okien na morze. Wystrój prosty, dwa łóżka, wiatrak, ale i cena atrakcyjna za taką lokalizację-15 $. Całą noc słychać było szum morza, fajny dźwięk do snu.

Rano śniadanie i spacer po okolicy. Potencjał wioska ma ogromny, jednak tony śmieci na plaży bardzo psują widoki. Calovebora leży u ujścia rzeki o tej samej nazwie, która jest też drogą wodna dla mieszkańców okolicznych terenów.

Widziałam Indian Ngabe Bugle czekających na łodzie. Kobiety w charakterystycznych kolorowych sukienkach.
Ludzie mieszkają tu w drewnianych chatach. Co zasobniejsi mają piętrowe.

Jest posterunek wojskowy i dwie domowe knajpki. Wielkim magnesem jest sama podróż do wioski, dziewicza dżungla skąpana we mgle. Wielkim minusem są brudne brzegi morza. Pełno tam plastikowych butelek, butów i resztek opakowan ze styropianu.