Jet lag działa w dwie strony. Już o trzeciej nad ranem byłam wyspana.
Upał trochę osłabł i łóżko już nie przyklejało się do ciała. Wentylator nie nadążał mielić powietrza w pokoju, halasujac przy tym jak prawdziwy samolot na śmigła. Z ulicy dochodziły dźwięki kończącej się zabawy. Grupki ludzi przechodziły obok, ciesząc się z życia.
A ja korzystałam z ostatnich godzin dostępu do internetu, szukając informacji o kolejnych punktach mojej podróży.

Zostawiłam zimowe ubrania w dzisiejszym hoteliku, wrócę po nie za kilka dni.
Spacerem do biura, gdzie mam się spotkać z właścicielką chatki na Saonie. Za wcześnie przyszłam i po dopełnieniu formalności miałam czas na poranną kawę w knajpie obok.

Wdałam się w rozmowie o życiu na Dominikanie z właścicielem, Niemcem mieszkającym tu od kilkunastu lat. Potwierdził, że miejscowi są dość specyficzni do współpracy. Chyba jest już zmęczony życiem na tej pięknej karaibskiej wyspie. Jak widać, życie w raju też może dać w kość.
Łódka, którą miałam płynąć na Saonę była mikro. Wiedziałam, że to oznacza ciężką podróż i nerwy. Zabezpieczyłam plecak i torbę ze sprzętem pokrowcami, które są odporne na wodę. Telefon też znalazł bezpieczne miejsce w specjalnym pokrowcu.

Na łódkę zmieściło się dziewięć osób i kilkanaście wielkich worków z towarami.
Podejrzewam, że łódka była na maksymalnie sześć osób, bo tyle było miejsc siedzący. No chyba, że przewidziano tu stojące. Ino ciężko byłoby się utrzymać w pionie.
Poprosiłam o kamizelkę bezpieczeństwa, sami jakoś nie kwapili się w nie ubrać pasażerów.

Łódka była mocno zanurzona w wodzie, ciężka, nie będzie może skakać po falach.
Paradoks, jestem zodiakalną rybą a boję się takich podróży. Wolę latać samolotem. Który ze znaków jest samolotowy?
Rejs łódką trwał godzinę. Kiedy po początkowych kilkunastu minutach myślałam, że spoiłam swoje jestestwo z chybotliwą łupinką, puściłam zaciśnięte kurczowo ręce na obu burtach. Pogoda dziś nie sprzyjała, ciężkie chmury na niebie, wiatr i deszcz.

Kiedy przepłynęliśmy blisko brzegów Saony, pomyślałam, że niepotrzebnie się tak bałam, fale są przewidywalne, spadanie na twardo, także.
No i się zaczęło.
Deszcz lunął z nieba, jakby ktoś z wiadra wylewał, wyspa zniknęła za mgłą, fale już nie były krótkie i przewidywalne. Po kilku minutach byłam mokra, na ustach mieszała się słona woda ze słodką. Kierujący łódką zwolnił i szukał przejść między wielkimi grzywiastymi falami.
Miałam kamizelkę, tobołki zapakowane w wodoodporne worki a bałam się bardziej, niż na wojnach, które przyszło mi fotografować. Nie miałam możliwości zrobienia zdjęcia, oczy nie nadążały mrugać, mało co było widać.
W takich chwilach myśli się o ewentualnym sposobie przeżycia.

Układałam sobie w głowie, co mam zrobić, gdy kolejna fala, okaże się ostatnią. Pal licho tobołki, najważniejszy jest oddech, żeby się nie zachłystnąć wodą. Fala za falą zalewały małą łódkę, dwójka turystów siedziała przede mną, ściskając się skulili w sobie.
Zamknęłam oczy i tak nic nie było widać zza ściany wody z góry i dołu. Silnik pracował, rycząc w momentach bez wody.
Kiedy to sie skończy????
W pewnym momencie w huku usłyszałam krzyk, to siedzący z przodu pokazywali kierującemu łodzią, gdzie może się przedostać do plaży. Po kilku minutach łódka wbiła się ostro w piasek, żyję.

Pod okapami kolorowych domków przy plaży stali ludzie, musieli obserwować nasze zmagania z żywiołem. Deszcz i wiatr powoli ustępowały, mogłam zobaczyć, dokąd trafiłam.
Plaża z kokosowymi palmami, kolorowe domki, sielski obrazek.

A chwilę wcześniej horror.

10.01.2018