Dłużył mi się ten pobyt na Turks i Caicos, z ulgą więc pojechałam na lotnisko i po dwóch godzinach tam spędzonych, leciałam ponownie liniami Inter Caribbean i starym embrajerem 120 w kierunku Haiti.
To biedne państwo leży na tej samej wyspie, co i Dominikana, na Ispanioli. Już przy lądowaniu wiedziałam, że tu będzie ciekawiej fotograficznie, niż na Turks i Caicos. Slumsy przy lotnisku, pływające śmieci w oceanie, mnóstwo ludzi.
Na lotnisku zaopiekowała się mną Nadia, dziewczyna urodzona w Cap Haitien a pracująca w Providenciales. Przyjechali po nią dwaj bracia i do ich auta mnie zaprosiła. Dobrze, bo pod terminalem oblepili od razu przybywających, namolni taksówkarze, pomagierzy i żebracy.

Pilnowałam swojego plecaka i torebki, sama je pakując do auta a i tak jeden z tłumu chciał kasę.
Pierwsze wrażenie, kiedy odjechaliśmy od drzwi lotniska, było dla mnie szokiem.

Widziałam wiele, ale ta ilość śmieci walających się dookoła, przerosła moje wyobrażenie o brudzie. W Indiach jest syf, ale tu jest syf kilka razy większy. I ta masa ludzi, slumsy, bieda, smród rynsztoka.
Przez kilka minut nie byłam w stanie nawet robić zdjęć, bo było mi wstyd.

Tego, że narzekałam na Turks i Caicos, że mam te kilkadziesiąt dolarów, że mam jeszcze dwie paczki kabanosów… Porównanie mojego życia i bytu tych ludzi.

Narzekanie.

To wszystko nic. Oni tu mają życie.
Zza stosów plastikowych butelek, reklamówek i opakowań, nie widać linii brzegu. Woda ma kolor brunatny a w porcie stały podziurawione rdzą wraki statków.

Na ulicy tłok.

Nie mają tu chyba zastosowania żadne przepisy bezpieczeństwa, ludzie podróżują na dachach, trzymając się uchwytów, zwisając. Słychać gwar, klaksony i krzyki. Ciężko się przedostać przez skrzyżowania, bo każdy chce przejechać pierwszy.
Podróż do mojego miejsca noclegowego zajęła blisko godzinę.

Zobaczyłam przy tym kawałek miasta, główną ulice nad oceanem. Nadia z braćmi pokazali mi też hotele dla turystów, trochę czystszą dzielnicę. Znaleźli też bez problemu moją szkołę, bo następne dni spędzę z haitańskimi dziećmi.
W szkole za wysokim kolorowym murem dostałam pokoik przy jednej z klas lekcyjnych. Na dziedzińcu było dziś tylko rozłożone pranie, jest niedziela i maluchy mają wolne od nauki.

Odświeżyłam się i na spacer. Muszę gdzieś znaleźć działający net i prąd, w szkole akurat nie ma prądu. Braki energii są tu częste, hotele dla turystów mają własne agregaty prądotwórcze, tak mi wytłumaczyła dziewczyna z Polski, która jest w szkole wolontariuszką. Spacerkiem wg mapy powędrowałam do hotelu Christoph.
Kolorowe kolonialne domy z tarasami były bardzo zniszczone. Tak samo jak duża bazylika, którą mijałam. W miejscu, gdzie wymieniłam dolary na gourde, było też ujęcie wody pitnej.

Miejscowi przychodzili tu z baniakami i wlewali sobie czystą wodę. Mimo tego, że jest tu syf, ludzie są schludnie ubrani, czyści.
W hotelu Christopher spędziłam sporo czasu, bo ostanie dni miałam net z doskoku. Bardzo fajny i klimatyczny hotel, z pięknym wystrojem. Kiedy zaczęło się robić ciemno trzeba było wracać, każdy mówił, żeby noc nie zastała mnie poza murami szkoły, bo jest niebezpieczne.
W szkole akurat był prąd. Potem w nocy wiele razy go wyłączano i w pokoju bez okna ciężko było wytrzymać bez wentylatora.

17.01.2018