Wcale te dwa loty biznesem nie sprawiły mi aż tak wielkiej przyjemności. Ciekawe, na początku czułam się trochę bardziej ważna, ale tylko ma początku. Potem tak samo trzęsło jak w ekonomicznej. Było zimno a koce się skończyły. Za oknem roznica, widzieć silnik z przodu czy z tyłu. Jedzenie pewnie takie samo jak w eko, tyle że podane na normalnym talerzu, napoje w szklance. Bardziej grzeczny steward i trochę ciszej.
Fakt, fotel wygodny, ale zanim rozkminiłam jak się go używa, trzeba było wysiadać.
Wielkie nadzieje a rzeczywistość wcale nie różowa.
Wielkim plusem tego lotu było poznanie Artura, który siedział obok mnie. Rodowity Boliwijczyk, mówiący biegle po angielsku i rosyjsku wracał z Paramaribo do.. Santa Cruz, do którego i ja leciałam. Na drugim locie też mieliśmy miejsca w rzędzie drugim. Prawie całą drogę przegadaliśmy. Urodził się w Cochabambie, mieście którego nazwa wpadła mi od razu do ucha kilka miesięcy temu, podczas planowania tego wyjazdu. Był w wielu krajach, które i ja odwiedziłam, tematów do rozmów mieliśmy mnóstwo. Od razu złapaliśmy wspólny język, tak jakbyśmy znali się od dawien dawna.
W Panama City samolot zaparkował przy tym samym stanowisku, z którego wylot do Boliwii. Godzinę wolną spędziłam z nowym znajomym w saloniku.
Kolejne cztery godziny już większym troszkę samolotem i nowszym. Znowu sporo czasu zajęło mi ogarnięcie rozkładania krzesła. Doszedł podnóżek. Artur miał niezły ubaw ze mnie a nie chciałam wypaść jako nie_podróżująca_zazwyczaj_biznesem.
Jedzenie bez rewelacji, makaron, sałatka. Jednak przed kolacją bardzo przyjacielski steward podał w gorących salaterkach pyszne orzeszki i migdały w dymionym czosnkowym pudrze- smakowite. Tak samo jak deser- czerwone makaroniki.
Znów było zimno i koce wyszły, albo wcale nie przyszły.
Po godzinie lotu i posiłku większość z 16 pasażerów klasy biznes rozłożyła siedzenia do półleżącego i drzemała. Ja nie mogłam ułożyć się w żaden sposób. Ten podnóżek nijak mi nie pasował. Zimno było mi tak, że z walizki wyjęłam swoje kalosze. Niestety nogi spuchły i udało mi się włożyć tylko walonki, takie filcowe wkładki do kaloszy. Ciepły polar, walonki, szal- teraz wyglądałam na wystarczająco ekscentyczną osobę, żeby pasować do biznesu.
W Santa Cruz wylądowaliśmy planowo chwilę po 3 rano. Typowe procedury, w tym sprawdzanie paszportów covid. Wymagano także deklaracji bagażowej, która można było mieć w wersji elektronicznej w postaci kodu qr lub w papierowej.
Mój plan zakładał czekanie na lotnisku do pierwszego autobusu do miasta, jednak Artur zaproponował, żebym z nim pojechała taksówką.
W pierwszej chwili się ucieszyłam, nocne loty są wykańczające, nawet w biznesie wąskokadłubowego samolotu. Potem gdzieś błysnęła myśl, że znam człowieka dopiero od dziewięciu godzin a nadal jest ciemno, itp. Intuicja jednak mnie nigdy nie zawodzi.
Po drodze nowy znajomy wysiadł przy swoim domu dając dokładne instrukcje kierowcy, dokąd ma mnie zawieźć. Po kilku kwadransach leżałam już wykapana w świeżej pościeli hotelowego łóżka.