Enrique zadbał, abym się nie nudziła podczas pobytu na Curacao.
Jednego dnia zabrał mnie do miejsca swojej pracy, luksusowego hotelu Mariott Resort. Fajne miejsce z basenami, plażą i ładną roślinnością. Spędziłam cały dzień na słońcu. Potem pół nocy schodziłam od tego słońca. Krem z filtrem 50 był jednak za słaby na równikowe słońce. Takie dylematy urlopowe, nieistotne chwilę później.
Kolejny dzień z flamingami i z legwanami.
Flamingi urzędowały przy słonym jeziorku, na brzegu którego zbierała się piana. Czasami podmuchy wiatru podbijały pianę i leciała na okalające wodę smukłe kaktusy i kolczaste niskie akacje. Na brzegu wody leżało pełno różowych piór różnej wielkości. To flamingów, które pasły się po drugiej stronie. Długie nogi, smukłe szyje i ten charakterystyczny zakrzywiony dziób. Kiedy podeszliśmy bliżej do jednej z grup, wcale się nie spłoszyły, spokojnie cedząc dalej wodę w poszukiwaniu pożywienia. Z bliska ich pióra wydawały się bardziej pomarańczowe jak różowe.
Do auta wróciłam niezle wykończona, kilkukilometrowy spacer po pustyni dał wycisk.
Odpoczywaliśmy potem do wieczora na plaży Kokomo. Zejście po kamieniach lub mostku, woda w morzu cieplutka.
Częstymi gośćmi były wielkie legwany, chyba najbardziej popularne zwierzę na Curacao. Niektóre bardziej zielone, ale każde z niesympatycznymi oczami. Czekały na kawałki jedzenia, które rzucali im plażujacy ludzie.
Koniec dnia tradycyjnie w basenie i wspominki dawnych lat.