Nie pisałam trochę, bo choroba wysokościowa rozłożyła mnie bardzo. Z Santa Cruz poleciałam liniami Amaszonas do Cochabamby. Tam przesiadka i chwila wolnego w saloniku na lotnisku. Kolejny lot liniami Bolivian de Aviation. Krótki lot do Uyuni, ale dość niespokojny.
Kiedy pojawiły się piękne widoki na płaskowyż Altiplano, zaczęły się turbulencje. Dobrze, że zajęłam się robieniem zdjęć a nie myśleniem o wstrząsach. Widoków było mnóstwo do sfotografowania, bo zakręt do lądowania samolot zrobił prawie przy Salarze de Uyuni. W najciekawszym momencie, lotu nad zielono białym jeziorem Uru Uru, zagrzał się tak, że nie można było zrobić żadnego zdjęcia.
Lotnisko w Oruru od razu zwraca uwagę na kolorowy karnawał, z którego słynie to miasto. Zajęta oglądaniem dekoracji i masek karnawałowych, znalazłam się na samym końcu oczekujących na taksówki. Już wtedy słabo się czułam, nogi jak z ołowiu, brak powietrza do oddychania i takie zawroty głowy, że czułam się jak pijana. Ruszałam się jak mucha w smole, powoli i trudem. Serce trzepało się jak szalone, nawet rozmowa sprawiała mi trudność.
Najpierw chciałam załatwić bilety na jutrzejszą podróż pociągiem do Uyuni. Okazało się, że internet kłamie i pociąg jest dziś, nocny.
Oruro leży na wysokości ponad 3700 m.n.p.m i kiedy słońce zachodzi robi się piekielnie zimno. Kupiłam na podróż koc, jakieś jedzenie i kolejne tabletki na chorobę wysokościową. Wypiłam też wielki kubek gorącej herbaty z koki.
Pobliski rynek pełen był ciekawych kadrów do zdjęć. Tutejsze kobiety noszą kopiaste, kolorowe i marszczone spódnice do kolan, barwne chusty na plecach i meloniki z wystającymi długimi warkoczami, na końcu których wplatają jeszcze pomponiki. Nie miałam siły na robienie zdjęć, kupiłam potrzebne rzeczy i do hotelu.
Dwa razy się po drodze przewróciłam, takie mam zawroty głowy. Na szczęście na ten sam bok i boli mnie tylko jedna strona ciała.
Do odjazdu pociągu miałam trzy godziny, hotel obok dworca dał dobrą cenę i skorzystałam z łóżka. Poważnie jednak zastanawiałam się, czy nie zrezygnować z kilkugodzinnej jazdy do Uyuni i nie wrócić na niziny. Do objawów doszedł silny ból głowy, jakby żelazne obręcze chciały mi ją zmiażdżyć. Jednak kiedy przyszłam na dworzec, widok pociągu tak mnie rozczulił, że zdecydowałam się jechać. Na peronie stał jeden wagon, będący jednocześnie lokomotywą. Głośno pracował spalinowy silnik a co kilka minut rozlegał się dzwonek. Pasażerów było ze mną… trzech. Jeszcze dwójka turystów z Niemiec. Wygodne rozkładane fotele, dostępne koce, sześć godzin jazdy po płaskowyżu. Wszystko za 4 usd.
Podróż miała jedna wadę, była w nocy i nie mogłam podziwiać mijanych widoków. Przed każdym przejazdem rozlegał się głośny sygnał ostrzegawczy. Pociag bujał się na boki jak kaczka. Było bardzo zimno, przykryłam się aż 5 kocami. Do Uyuni dojechałam po 4 rano. Nie poszłam do zarezerwowanego hotelu, bo mogli mnie przyjąć dopiero w zwyczajowych godzinach checkin, czyli po południu. Potrzebowalam na gwałt łóżka i ciepła.
Tabletki chyba zaczynają działać, bo nie mam karuzeli w głowie.