Rano prąd pojawił się na chwilę, aby znów zniknąć na kilka kwadransów.

Dzieci witały się ze mną, jak ze starą znajomą. Już się uśmiechały bez nieufności do zdjęć. Do południa w szkole nie było właścicieli i dzieciaki trochę swawoliły.

Pojechałam na pocztę, ale był problem ze zrozumieniem. Potem musiałam kupić bilety na jutrzejszy przejazd do Dominikany. Koszt bezpośredniego autobusu do Santiago, to 25 usd. Jak na ceny haitańskie, to dość drogo.

Kiedy dzieci kończyły na dziś naukę, wybrałam się na ceremonię voodoo. Najpierw taksówką do dworca popularnego tu środka transportu, jakim są tap tap, czyli furgonetki do przewozu ludzi i towarów.

Na wąskiej ławce, po dziurach i wybojach jechałam tak z godzinę do małej wioski pod Cap Haitien. Zastanawiałam się, czy pojazdy są w stanie wytrzymać takie obładowanie. W środku siedziało jedenaście osób, trzy stały. Cztery na dachu paki, tylko im nogi zwisały, dwoje na dachu z przodu. Byłam przerażona, bo jak w korkach miasta jechaliśmy wolno, tak potem auto się nieźle rozpędziło. Kiedy zjechaliśmy z asfaltówki, każdy pojazd wzbijał tumany kurzu.

Mijane wioski były tak samo biedne jak i miasto, może trochę mniej było śmieci. Przy drodze pasły się stada kóz i świń. Na polach widziałam trzcinę cukrowa i uprawy bananów.

Przyczepy pełne grubych patyków trzciny skręciły do pobliskiej destylarni. Nie byłam w stanie zapamiętać nazwy tej wioski, do której jechałam, ale znana ona jest z wielu cudów i odprawianych dwa razy w tygodniu, obrzędów voodoo.

W wiosce jest kościół, biało niebieski, otoczony prowizorycznymi straganami, na których można kupić wszystko potrzebne do obrzędów. Rum, wodę perfumowaną, kwiaty, świece, talk, wielkie misy i barwniki w płynie.

Wtedy jeszcze nie znałam przeznaczenia każdego z towarów na straganach. Wkoło było mnóstwo ludzi, słychać uderzenia bębnów, widać kawałek dalej typową dla Afryki, rozłożystą akację i plażę. Na drzewie siedzą ludzie i obserwują zgromadzenie poniżej. Stamtąd dochodzą dźwięki bębnów.

Udaje mi się kilka razy podejść blisko, to dzięki mojemu lokalnemu współtowarzyszowi. Nie można robić zdjęć, bardzo się złoszczą, ale nie byłabym sobą, gdybym kilku nie pstryknęła. W środku tańczy stara kobieta, ma dziwny, nieobecny wyraz twarzy. Co chwilę zaciąga się papierosem, tańcząc w jego dymie, pije rum wprost z butelki. Druga obok niej ma całą twarz w czymś czerwonym, obie są w transie.

Dalej z boku pod akacja, są przygotowywania do poświęcenia posiłku w specjalnej ceremonii. Do misy wkładają jedzenie, mieszają, posypują talkiem i wsadzają w dziwną mieszankę świeczki. Obok wielka metalowa miska z ryżem i fasolą, butelki rumu, perfum, talk. Mężczyzna, który to robi, pije rum. Wykonuje jakieś niesamowite ruchy.

Dalszej części nie widziałam, gdyż poproszono, abyśmy odeszli. Chwilkę na brudnej plaży, ale bałagan i śmieci skutecznie zniechęcają. Zresztą obok mam ciekawsze widoki.

Obrzędy pod drzewem nabierają mocy, jest coraz głośniej, oprócz bębnów słyszę śpiewy i krzyki. Gdyby to była noc, pewnie bym miała niezłego stracha. Udało mi się dostać blisko tańczących, przykucnęłam przy samych bębniarzach.

To jest coś niesamowitego, nie widziałam nigdy czegoś podobnego. Jakaś mistyka krąży w powietrzu, unosi się z dymem ze straganów, zapachem rumu i pachnideł. I te uderzenia bębnów, dudnią mi aż w piersi.

Mistyka i magia, ale wkoło trwa piknik, oprócz rzeczy potrzebnych do ceremonii można tu zjeść smażone ryby, kupić buty i ubrania. Czas goni, słońce zachodzi, trzeba wracać powoli do miasta. Jeszcze tylko wizyta w kościele. Na schodach pełno resztek poświęconego ryżu, fasoli, korzystają z tego bezpańskie wychudzone psy. Ktoś zjada z wielkich mis resztki, inny polewa rumem niebieskie mury kościoła. Zapach alkoholu miesza się z pachnidłami.

W środku kościoła w ławkach kilka osób się modli. Niektórzy trzymają w ręku lub stawiają przed sobą butelki, co jakiś czas pijąc rum prosto z gwinta. Z przodu tylko skromny ołtarz z krzyżem i figurą Matki Boskiej z boku. Modlący zapalają długie świeczki i stawiają je przed ołtarzem.

Kobiety przede mną głośno krzyczą, wymachując przy tym rękoma i polewając się alkoholem. Inny świat, coś nieprawdopodobnego. Zapachy w środku, krzyki, zupełnie niezrozumiałe zachowania modlących.

Moi przewodnicy poganiają, trzeba szukać auta na powrót do miasta, aby zdążyć przed nocą. A tak tu ciekawie.

Udało się nam złapać auto i w miarę wygodnie wrócić do Cap Haitien. Muszę sobie w głowie poukładać widziane obrazki, dźwięki i zapachy. Czegoś niesamowitego, było mi dane dziś doświadczyć.

19.01.2018