Wcale nie chciało mi się wyjeżdżać z Bambuda Castle w Boquete. Dobrze się tu czułam. Niektóre miejsca wydzielają pozytywne fluidy i odczucia.
I do nich wracam.
Jednak trzeba realizować wytyczony wcześniej plan podróży i być otwartym na nowe doznania i miejsca.
Autobusem do David, gdzie oblepiający upał i szybka zmiana na mniejszy busik do Gualaca. Im wyżej góry, tym chłodniej. Kolejny bus do Hornito.
Po drodze wysiedli wszyscy pasażerowie przy dziwnym ośrodku, całym z rozpadających się drewnianych budynków i zadaszeń. To obóz dla imigrantów z Kolumbii, którzy chcą się dostać do USA. Dziwne miejsce pełne ciemnoskórych ludzi. Mnóstwo dzieci i namioty ustawione pod rozpadającymi się dachami. Kilka ulicznych straganów z jedzeniem, stojących przy samym ogrodzeniu. I ludzie w długich kolejkach odbierający to jedzenie przez siatkę.
Nie mniej dziwny okazał się mój hotel. Zbudowany na zboczu góry, skrzywiony tak, jakby za chwilę miał spaść w dół. Wszystko z drewna, trzeszczącego pod moim ciężarem, chybotliwe. Żebym im nie zawaliła tego przybytku.
Właściciel rozmowny, ale hotel jest totalną prowizorką. Mam nadzieję, że jutro dostrzegę uroki tego miejsca. Na razie jestem przerażona i szukam bezwiednie mocnego punktu do zaczepienia kotwicy.
Oczywiście tu w górach leje deszcz i połączenie z internetem jest szczątkowe.
5.11.2021