Do Stambułu leciałam ostatnim lotem turkish airlines z lotniska Tegel, przez co był opóźniony o godzinę. Zdjecia, szampan i pożegnania, z salwą straży pożarnej przed odlotem. Przez to migdalenie, o mało co nie zdążyłam nasamolot do Bogoty. Pierwotnie było to 1.40 min na przesiadkę a w praktyce wyszedł last call jak już postawiłam stopę na lotnisku. I gonitwa, nawet nie zdążyłam obejrzeć nowego lotniska Istambuł. Udało się, bo … koronawirus. Całą procedurę wejścia na pokład można opisać osobno, tak długa i skomplikowana. Grunt, że się znalazłam w samolocie. Był cały wypełniony, bo to pierwszy lot od wybuchu pandemii. Posługując się swoim trikiem miałam dla siebie dwa miejsca. Męcząca podróż, blisko 13 godzin lotu. Jak linie turkish słynęły ze smacznego jedzenia, tak koronawirus sprawił, że leciałam na głodzie. Trzy małe bułeczki, trzy wody, trzy soki i kawałki ciasta. To cały catering na pokładzie. Można zapomnieć o gorącej herbacie, kawie czy lampce wina. Zupełnie nie byłam na to przygotowana 😉 Po wylądowaniu w Kolumbii znów salwa strażaków, flagi i kwiaty już na płycie lotniska.
W Bogocie większość pasażerów wysiadła, lecący do Panamy musieli czekać ponad godzinę na pokładzie. W tym czasie wpadła ekipa ufoludków w białych kombinezonach, zakrytych jak do operacji i zrobiła porządki. Nogi mam w kostkach jak dwa serdelki.
Lot z Kolumbii do Panamy trwał tylko godzinę, widziałam momentami mój ukochany Darien. Gęste chmury jednak skutecznie uniemożliwiły obserwację przylądka. Na lotnisku w Panamie powtórka z procedur. Gdybym liczyła na wykonanie testu tu, to zapewne nawet z Niemiec bym nie wyleciała.
Lotnisko jakby wymarłe, niektóre sklepy tylko otwarte, mało ludzi, brak autobusów spod terminala. Upał i parówka, to co lubię. Serce mi się śmiało, kiedy jadąc do hotelu mijałam lubiane widoki miasta.