Dwa dni na Teneryfie, to za krótko, aby zwiedzać. Zresztą brak sił i chęci. Ograniczyłam się do najbliższej okolicy.
Od lotniska do Los Abrigos wioski, w której jest mój pensjonat, jest w linii prostej tylko 3 km. Dojazd dwoma autobusami, z przesiadką powinien trwać maksymalnie pół godziny. Mi zajął ponad trzy. Przecież nie mogę zwyczajnie dojechać punktu A do punktu B. Po przechorowaniu koronawirusa czuję, że nie wszystkie klepki w mojej głowie wróciły na swoje miejsce. I tak przed chorobą nie było ich za wiele, ale teraz to już jakąś masakra. Zero logiki i pomyślunku. Przy planowej przesiadce wsiadłam do niedobrego autobusu i dojechałam do Los Cristianos, miasteczka leżącego 12 km od mojej wioski.
Jakoś bardzo zła na siebie nie byłam, tak los chciał mi pokazać kawałek wyspy. Jeszcze było widno, więc rejestrowałam ciekawe miejsca do jutrzejszych odwiedzin. Tak odkryłam Las Galletas, urocze miasteczko z portem i ciemną plażą.
Do pensjonatu dojechałam czarną nocą, zmęczona wczesną pobudką, długim (5,5 godz.) lotem (na leżąco) i pomylonym autobusem 470.
Już widzę, że Teneryfa nie skradnie mojego serca. Tu są same kamienie, czarne plaże, hotele i kaktusy, których nie lubię. Takie pustynne krajobrazy toleruje tylko irańskie.