Dziś cały dzień chodziłam. Zrobiłam przeszło 15 tyś. kroków, jak na mnie, to sporo. Wczoraj zaznaczyłam sobie ciekawe miejsca i dziś je odwiedzałam.
Plan był fajny, ale w połowie dnia tak się rozpadało, że musiałam znaleźć jakiś transport w dół. Nie wzięłam poprawki też, że dziś niedziela i busików mniej. Zdążyłam zobaczyć kilka pięknych widoków i roślin. W deszczu też było ciekawie. Na początku, kiedy strumienie wody nie znalazły dojścia do mojej bielizny. Przez parasol i pelerynę, takie dobre.
W kaloszach do kostek chlupała mi woda i chodzenie, mając na zewnątrz i wewnątrz wodę, nie było komfortowe. Jedynym plusem było to, że schodziłam w dół. Chociaż te płynące z nurtem po drodze kamienie, nie robiły dobrze dla marszu. Pierwszy busik się nie zatrzymał, drugi też, dopiero… piąty.
Nie jestem typem piechura, młodego zdobywcy szczytów, chodzę wolno, w swoim rytmie. Muszę jednak co jakiś czas usiąść, kręgosłup i tusza robią swoje. A weź tu człowieku, w czasie ulewy na drodze, znajdź coś do siedzenia.
Na szczęście w międzyczasie zauważyłam na poboczu dwie wielkie opony i kawałek deski. Ciężkie nawet do turlania te oponiska były, ale się udało. Siedzisko jak malowane. Kilka minut z ulgą odpoczęłam. Pewnie dziwnie wyglądałam, bo wszystkie przejeżdżające auta na mnie trąbiły.
W Chiriqui Grande oczywiście gorąco jak w łaźni parowej. Zjadłam obiad w barze i powrót w góry. Mnóstwo ludzi chętnych do przejazdu do David, czyli w moim kierunku. Miejsce znalazłam dopiero po godzinie czekania na miejsce w kolejnych busach. W drodze powrotnej już nie wysiadłam, bo potem miałabym problem ze złapaniem tansportu.
Nie dojechałam do samej restauracji, mimo zmęczonych nóg, chciałam się jeszcze przejść. Spotkał mnie właściciel hostelu, oznajmiając, że będę dziś tam zupełnie sama, bo on musi pilnie do Changuinola. Znając siebie, będę w nocy miała pełne gacie strachu.
7.11.2021