Kolejny dzień i kolejna podróż. Została do odwiedzenia trzecia z sióstr Gujan, zamorskie terytorium Francji, kawałek Unii Europejskiej w Ameryce Południowej, Gujana Francuska. Z hostelu zamówili mi taksówkę, która miałam dojechać na dworzec autobusowy w Paramaribo. Niby niedaleko, ale wolę po ciemnościach nie chodzić po mieście, które ma zła sławę.
Taksówkarz niestety jak każdy na świecie, zaczął mnie namawiać na podróż jego autem do Albiny i rezygnację z busa. Tak kręcił, że przewiózł mnie pod sam most na rzece Surinam i zdziwiony, że ja chce jechać busem. Z zapasu godziny do odjazdu busa zrobiło się pół godziny i zaczynałam tracić cierpliwości, kiedy wracając do miasta pytał po drodze przechodniów o autobus do Albiny. Tak jak myślałam dworzec był przy Waterkant. Najpierw Pani w kasie powiedziała, że dziś nie ma już żadnego autobusu, widząc moją minę jednak znalazła kierowcę busa do Albiny. Miał ostatnie wolne miejsce, jakieś szczęście, jakby czekało na mnie.
Droga do oddalonej od Paramaribo granicznej miejscowości z Gujaną Francuską zajęła trochę ponad dwie godziny. Żołądek nadal swoje, więc wdzięczna byłam za stop i czynną toaletę.
Krajobrazy mijane po drodze zupełnie inne, jak te w stronę Gujany. Teraz sama dżungla i nieliczne wioski na wykarczowanych placach. Domy także różne od tych z północy. Większość drewnianych, budowanych od razu na ziemi, bez palów.
Sama Albina jak typowe graniczne miasteczko, szemrane. Pełne naganiaczy do łodzi przepływających rzekę Maroni. Co ciekawe, prawo do całej rzeki ma Surinam, granica jest dopiero na brzegu po stronie Gujany Francuskiej. Sporna jest więc własność setki wysepek wzdłuż rzeki.
Przez graniczną rzekę nie biegnie żaden most, przeprawić się można albo drewnianymi łódkami za 150 dolarów surinamskich, albo za 5 eur promem samochodowym. Wybrałam drugi sposób, bo i tak musiałam oficjalnie opuścić Surinam a przy terminalu promowym jest także służba graniczną. Dostałam stempel wyjazdowy i mogłam płynąć do Saint Laurent.
Na prom musiałam chwilkę zaczekać, nie ma określonych godzin kursowania, wszystko zależy od zapotrzebowania. Teraz wjeżdżała wielka koparka. Poza mną nie było żadnego pasażera, tylko załoga promu.

Podróż trwała niecałe pół godziny, ale zdążyłam pogadać sobie z kapitanem. Sympatyczny człowiek już po stronie gujańskiej, po załatwieniu przeze mnie spraw paszportowych, podrzucił mnie swoim autem ( no nie promem, oczywiście) do odległego o kilkaset metrów miejsca odjazdu wszelkiego rodzaju busów. Znalazł mi ten do Kourou.
Jednak ponad dwie godziny minęły, zanim odjechaliśmy, kierowca czekał na innych pasażerów.
Nie zebrał ich za wieku, bo ze mną raptem cztery osoby.
Droga do Kourou, to ponad dwieście kilometrów, z czego większość biegła orzeźwiający dżunglę. Tak gęstą, że palca by nie wcisnął. Wysokie monumentalne drzewa oplecione bluszczami i lianami, soczyście zielone. Nie dziwne, że tu taka bujna roślinność, Gujana Francuska leży bardzo blisko równika.
Przez te trzy godziny podróży deszcz padał kilka razy, zamieniając się głównymi rolami że słońcem.

W busie sprawnie działała klima, co mnie po dwóch sniach podróżowania przy otwartych oknach bardzo cieszyło. Upał na zewnątrz oblepiający wodą płynącą z człowieka litrami.