Lot przez Atlantyk długi, bo to prawie 13 godzin. Jednak w komfortowych warunkach, dużym dreamlinerem z posiłkami i napojami, także wyskokowymi.

W Bogocie 90 minut postoju. W tym czasie ekipy sprzątające doprowadziły pokład do porządku. Wysiadła część pasażerów, dosiadło się też trochę.

Potem tylko godzinny lot do Panama City. Nad Darien jak zwykle chmury i nic nie było widać. Za to podejście do lądowania bajeczne. Samolot zrobił kółko nad wejściem do kanału panamskiego. Do pełni ekstazy brakowało tylko słońca i bezchmurnego nieba.

Odebranie bagażu, pokazanie testów, deklaracji i kontrola wjazdowa. Do hotelu pojechaliśmy dwoma uberami. Wszyscy zmęczeni podróżą i zmianą czasu.Ta różnica w czasie, 7 godzin, sprawiła, że część grupy już o 3 w nocy była gotowa do ruszania w teren. Kawusia i autobusem miejskim pojechaliśmy d centrum handlowego Albrook. Śniadanie w dworcowym barze. Musieliśmy się zaprowiantować na wyjazd do Indian.

Kalosze, woda, sucharki i baterie do latarek, to najważniejsze punkty zakupów. Wszystko biegiem, ale zdążyliśmy na autobus o 11.20. Kierunek Darien, owiany złą sławą przylądek na granicy z Kolumbią. Najbardziej malaryczny region świata, przez który nie udało się dopiąć autostrady z Kanady do Ziemi Ognistej. Siedziba karteli narkotykowych, gangów parmilitarnych i gęstej mokrej dżungli. Ale też miejsce, gdzie można spotkać prawdziwych Indian, wioski bez elektryczności i autentyczną egzotykę.

Ponad pięć godzin jazdy po dziurawej panamericanie, kontrola senafront i już wysiadaliśmy. Wilgoci tyle, że po wyjściu z klimatyzowanego autobusu okulary przez kilka minut niesprawne od pary.
W Puerto Lara byłam chyba dwa lata temu. Indianie Wounaan w wiosce zbudowali wielką chatę i mogą przyjmować gości. Pokoje są ze ścianami z patyków, prysznic, to łupin orzecha i woda czerpana z beczki.
Kiedy przyjechaliśmy Indianie już na nas czekali, ubrani w tradycyjne stroje.
Przybyło kilkanaście dzieci, szaman lekko się postrzał. Wioska też za bardzo się nie zmieniła. Dwa liche sklepiki z paroma produktami, pusty bar i błoto nad brzegami rzek. Puerto Lara leży na połączeniu dwóch słonych rzek, Lary i Sabanas. Zdążyliśmy na krótki spacer i już zrobiło się ciemno.
Pokoje, które oferują Indianie Wounaan są z boku wielkiej chaty. Od sąsiada odzielają tylko bambusowe patyki a łóżko, to kilka desek z materacem. Są moskitiery i małe wentylatory. Na tym wyposażenie pokoju się kończy, prosto i funkcjonalnie.
Rano, po sutym śniadaniu z ryb, krewetek i ryżu założyliśmy zakupione wczoraj eleganckie kalosze i w gęstwinę dżungli leżącej wkoło wioski. Ledwo doszłam do połowy góry, dałam za wygraną z dalszą wspinaczką. W międzyczasie mijali nas Indianie, znosząc z położonych wyżej poletek, zielone kiście platanów. Dziennie pokonują trasę kilka razy. W dżungli znaleźliśmy dzięki przewodnikom dzikie owoce mango, słodkie i aromatyczne. Były banany i kawa. I komary, na które musimy kilka razy dziennie psikać się muggą.
Wieczorem Indianie mieli dla nas zatańczyć, jednak pogoda pokrzyżowała plany. Deszcz i burza skutecznie uziemiły w chacie. Upał i duża wilgotność daje się we znaki a deski chaty zachęcały do odpoczynku po wyprawie do dżungli.

19.07.2021