Jet lag, który dał mi się we znaki w San Juan chyba słabnie, bo wczoraj byłam na chodzie aż do północy (naszego czasu do 5 rano). Z racji, że spałam blisko lotniska, moja czujność przedwylotowa się osłabiła i na lotnisko przysyłam gdzieś o pół godziny za późno. Latałam jak kot w poszukiwaniu mojego stanowiska. Nikt nie słyszał o liniach Air Guyane Express.


[more]

Kiedy już udało się ustalić, sprint na drugi terminal. Zdążyłam!!! Na karcie boardingowej nie było miejsc podanych, każdy wybierał sobie miejsce, ale najpierw spacer gęsiego przez płytę lotniska do samolotu.

Samolociku, bo to był mały ATR w pięknym tropikalnym umalowaniu. Lot nie był tak widowiskowy, jak się spodziewałam, chmury nad wyspami dziewiczymi były. Na Portoryko wrócę za dwa tygodnie, do fajnego gospodarza 🙂

Na Sint Martin czekał kolejny, który cierpliwie siedział ze mną aż do ciemności przy słynnej Maho Beach, gdzie tak pięknie widać lądujące samoloty. To było jedno z moich marzeń, zobaczyć, poczuć i pokrzyczeć z zachwytu.

Wczoraj mi tylko dreszcze fruwały po skórze, kiedy tak z bliska patrzyłam na brzuszki samolotów. Lądowały co chwilę, tak samo startowały. To miejsce, to swoista Mekka dla miłośników lotnictwa, spektakularne starty wielkich 747 niestety to przeszłość, od zeszłego roku już tu nie przylatują moje ulubione kròwki KLMu.

Jednak podmuch z silników 737 jest także seksowny. 🙂

Meksykański antybiotyk, który dostałam od Enrique zaczął działać i czuję się o wiele lepiej, mogę się pełniej skupić na przeżywaniu piękna, które tu mam wkoło.

Rano podczas śniadania na tarasie u mojego gospodarza wypatrzyłam metrowego gekona siedzącego wysoko na drzewie. Wcale na mnie nie reagował, leżał leniwie związać nogą z gałęzi, takie ma gość życie 🙂

Na Maho Beach stawiłam się ponownie dziś rankiem, ale działały tylko małe samoloty. Na te większe musiałam poczekać do południa. Zjadłam omlet z cebulą w barze przy PLAŻY ( 13 USD!!!) a potem w oczekiwaniu zakąsiłam drinkiem Breeze Morgan i tak się zaczęło 😉 do południa królował Kapitan Morgan i jego rum!

Kolejne fotografowanie samoloty były coraz większe a moja ekscytacja nawet krzyczała. Najgłośniej przy lądowaniu Delty z Miami. Co za cudowne uczucie, mogłam go prawie dotknąć i podesłać po brzuszku!

Krzyczałam z radości jak dzieciak, nie patrząc, że zdjęcia, że piasek z plaży tumanami się wzbija, liczył się tylko ten podmuch, siła i grzmot nad głową.

Potem sprint na lotnisko. Dziwne tu mają zwyczaje, mam dziś trzy loty, dwie przesiadki a dostałam tylko jedną kartę boardingową. Pani przy check in nie mogła mnie znaleźć ma liście pasażerów a kiedy już się udało, powiedziała, że to nie problem jedna karta, że dotrę dziś wg planu na Dominikę.

Capitan Morgan i kilka kaw mrożonych robią swoje, nie mogę usiedzieć na miejscu 🙂 upał okrutny, taki jak lubię i te kolory morza, nieba…. Echhh

Słynne San Escobar w chmurach 😉