Dla takich chwil jak lądowanie w Lukli warto żyć!
Udało mi się zająć miejsce za samymi pilotami na pierwszym miejscu. Minusem były widoki, które były z boku, z okien. Jednak najlepszy widok dla mnie był na wąski i krótki pas lotniska. Obserwacja pracy pilotów zdecydowanie to zrekompensowało. Trzęsło i machało trochę, ale zbliżający się moment lądowania i przepaść poniżej, to był najwyższy stopień ekscytacji. Na koniec samolocik leciał w dolinie, między zboczami gór.
Nie widziałam szczytów, tak były wysokie. Piloci obaj w pełnym skupieniu wylądowali a ja się rozpłakałam ze szczęścia. Dziwak jestem i dobrze mi z tym!
Pas kończył się ścianą góry, gdzie spędziłam najbliższe kilka kwadransów obserwując lądujące samoloty. Jest tak zbudowany z powodu braku płaskiego miejsca, pod niezłym kątem, ułatwienie dla pilotów chyba. Przy starcie łatwo się z górki rozpędzić a przy lądowaniu wyhamować.
Z samolotów przeważnie wysiadali turyści, na których czekali tragarze. Szerpowie spinali turystyczne plecaki, umieszczali je czasami w wiklinowych koszach i przy pomocy szerokiej opaski na czole, nieśli za turystami. Samolotami przybywali też miejscowi, z mnóstwem towarów w kartonach i paczkach. Wszystko to zabierali tragarze lub pakowano je na długie krowy- krzyżówkę długowłosych jaków z krowami. Potem takie krawany wędrowały chodnikami w różne strony. Słychać je z daleka, bo zwierzęta mają na szyjach wielkie dzwonki. Jednak większość paczek przenoszą ludzie. Noszeniem towarów na głowach zajmują się miejscowi, często na kilkudniowy treking z turystami idą w klapkach.
Turyści tu przybywający muszą mieć pełne kieszenie dolarów. Sprzęt i ubrania turystów na pierwszy rzut oka świadczą, że treking pod Everest, jest kosztownym hobby. Profesjonalne obuwie, firmowe kurtki, plecaki… zupełnie tu nie pasuję. No ale ja tylko przyleciałam, bo fascynuje mnie lotnisko w Lukli. Gdzie mi do bogatych turystów, za którymi obładowany jak wół, drepcze malutki tragarz. Pewnie to też kosztowna przyjemność, wspinaczka bez ciężaru na plecach.
Bilet w jedną stronę do Lukli kosztuje 170 usd a drogi dotarcia są tylko dwie. Samolot i 20 minutowy lot z Katmandu lub kilka dni na nogach pod górę z najbliższej miejscowości, do której można dojechać. No zapomniałam o helikoperach, ale to koszt setek dolarów. Do Lukli nie prowadzi żadna droga, nie ma tu żadnego samochodu, motocykla czy roweru. W wiosce są tylko chodniki.
Wszystkie towary, oprócz tych, które można tu wyhodować czy zrobić, sprowadzane są z dołu. Ceny puchowych kurtek czy nawet butelkowanej wody zabijają.
Tak jak i wysokość. Już po pierwszej godzinie wiedziałam, że tableki z Katmandu się przydadzą. Serce trzepało jak szalone, oddechu brak i siły na wejście wyżej także. Po trzech godzinach dotarłam do mojego pensjonatu.
Nigdzie mi się nie śpieszy, siły nima, więc ruszam się jak mucha w smole.