Słowo na niedzielę będzie jutro, czyli opisu kawałek.
Jerozolima po raz pierwszy spłatała mi figla pogodą. W tym roku przez dni naszego pobytu było zimno, wietrznie i deszczowo. Zupełnie nie byliśmy przygotowani ubraniowo na taki obrót sprawy. Koszulki, krótkie spodnie i kostiumy kąpielowe zupełnie nieprzydatne. I jeszcze trzeba było spoglądać na jakieś ocieplacze i osłony od.deszczu. Parasolka za 30 usd lub ciepły szal za 25 usd. Tu wiedzą jak robić pieniądze. No ale cóż, to przecież mekka turystów ściągnęła gwiazdy w profesji sprzedawców kramarskich.
Pierwszego dnia pobliska bazylika, gdzie ludzie oddają hołd skale, na której najprawdopodobniej nie złożono ciała Jezusa. Sam kościół jednak przepiękny, klimatyczny i wart odwiedzenia. Ściana Płaczu i zaczynający się szabas, to gwarancja na zobaczenie wielu Żydów w tradycyjnych odświętnych strojach spieszących do świętego muru. Nie lubię jakoś tego miejsca, nie czuję jego podniosłości, chociaż nie wiem jakbym mocno zaglądała w siebie. A modlący ludzie układają mi się tylko jako kadry do zdjęć.
Bardziej interesujące są kolorowe stragany z pachnącymi przyprawami, kadzidłem, kamieniami, które spalane wydają zapach kościołowy. Pełno tu orientalnych lamp, pięknych dzbanuszków, dywaników. A na każdym kroku świeżo wyciskany sok z granatów. Zdecydowanie moja ulubiona dzielnica starej Jerozolimy, to arabska.
Pierwszy dzień zakończyliśmy w hostelowym pokoju przy kubku gorącej herbaty z Max Ciszek, którego poznałam tu w hostelu dwa lata temu i dziś przypadkiem spotkałam.