O północy na dobre zaczął padać deszcz, kapało mi z otwartych okienek i samego wejścia. Namiot ustawiony był akurat pod dziurą w dachu chatki. Pozasłaniałam otwory i na wpół mokrej gąbce ułożyłam się znów do snu. No bo cóż to deszcz mi może zrobić, najwyżej będę mokra.
Największą niedogodność stanowił piasek, który oblepiał ciało i szorował skórę. Spiekłam się mimo używania filtra 50, więc piasek bardzo podrażniał i tak bolącą skórę.
Spałam bardzo dobrze, ukołysana szumem wody, obudziłam się tylko dwa razy, kiedy coś głośno chlupnęło w wodzie i na chrobotanie pod namiotową podłogą. Pewnie jeden z krabów chciał wyjść ze swojego domku.
Potem na odgłosy krabów już nie reagowałam. Wejście do namiotu ustawiłam przypadkiem wprost na wschód i jeszcze leżąc, miałam niezły spektakl chmur, nieba i wody. Od ciemnych granatów, przez fiolety, różowe do błękitu. Obeszłam wkoło swoją posiadłość, jak przystało na właściciela ziemskiego. Przybyły z prawej strony dwie wielkie pomarańczowe rozgwiazdy. Jedna z nich ciekawa, bo miała tylko cztery ramiona, nie pięć jak zazwyczaj.
Przy brzegu, na drugim końcu wyspy swoje kryjówki mają niebieskoręczne kraby. Bardzo pilnują swoich terenów i reagują błyskawicznie, kiedy sąsiad przekroczy granicę. Stroszą się wtedy i gwałtownie machają w stronę intruza swoimi niebieskimi szczypcami.
Czas o poranku leniwie spędziłam w hamaku, mając widok dookoła. Zanim wrócił internet była już 9 i trzeba było zbierać się do gospodarzy na śniadanie.
Po drodze przywitałam się z sąsiadami od chudej kobiety, właśnie wyjmowali z łódki klatki pułapki. W środku były wielkiej czerwone kraby i jedna okazała langusta. Po zebraniu wszystkich pułapek popłynęli wąskim drewnianym czółnem w stronę pobliskiej wyspy. Złapane morskie stwory sprzedadzą turystom za grube dolary. Kraby po 5 i 10 usd a langustę za 5 usd. To ich codzienny zarobek.
Troszkę spóźniony, ale przypłynął jak obiecał, tyle że nie motorówką, jak sądziłam, a małym indiańskim czółnem. Już jak wsiadałam wiedziałam, że to ryzykowna zabawa. Jeszcze żebym nie zabrała ze sobą sprzętu fotograficznego, łącznie z obiektywami, to może bez stresu by się obyło. Łódeczka z jakiegoś lekkiego drewna, chybotliwa przy najmniejszym ruchu. Bałam się głębiej odetchnąć, aby nie spowodować wywrotki. Kilka razy w trakcie myślałam, aby poprosić o powrót. Nie tylko w myślach, ale i na głos powtarzałam sobie, że trzeba być twardym. Pewnie płytka woda za burtą trochę mnie od kapitulacji odwodziła. Chłopak sprawnie operował długim kijem, odpychając łódkę. A ona dzięki swojej smukłości, gładko sunęła po wodzie. Po prawie godzinie odpychania kijem, mój sternik zamienił go na krótkie wiosło i usiadł na skraju. Zrobiło się głębiej, woda z jasnego turkusu zmieniła kolor na granat. Minęliśmy dwa katamarany i niespodziewanie chłopak zwinnie przeskoczył obok mnie do przodu łódki. Zaczął rozkładać żagiel, tłumacząc, że teraz popłyniemy szybciej, ale będą zakręty. Przerażona byłam już samymi jego gwałtownymi ruchami a już prognozą zakrętów i szybkości, wymiękłam i poprosiłam o zmianę planów. Zamiast do dużej wyspy majaczącej się na horyzoncie, popłynęliśmy bez żagla, do tej obok. Yani, bo tak się nazywała nie była za duża, kilka chatek i bar dla turystów z gadającą papugą. Tam kupiłam sobie śliczny koralikowy naszyjnik od lokalnej Indianki Guna. Po kwadransie powrót i znów stres, żeby nie fiknąć razem z łódką. Ona zachowywała się na wodzie jak korkowy spławik, na szczęście można było zauważyć pewien rytm w tych ruchach. Kiedy załapałam o co chodzi, strach trochę zmalał.
I tak po dopłynięciu dziękowałam Bogu, że obyło się bez kąpieli. Resztę czasu spędziłam na relaksie na Fragacie, obserwowaniu wpadających na kwadrans kolejnych łódek z turystami, reakcji lokalnych i zabaw chłopców. Agentka wpadła i zgarnęła mnie z tobołkami, po blisko 4 godzinach byłam w Panama City.