Na pustynię Wadi Run dotarłam ciemną nocą, niestety drogi jordańskie są czasami dość kiepskie a i po drodze za ciekawe obrazki do zdjęć 😉 Auto zostało gdzieś przy drodze na parkingu a na camping dowiózł mnie szalony Beduin w długiej sukience. Kolacja w namiocie i na zdjęcia miliona gwiazd wkoło campu.

 

[more]

Dźwięki pustyni, kontury gór z jednej strony i ciemna noc skutecznie wstrzymały mnie przed jego opuszczeniem. Nocka zimna na trzy koce, namiot Beduinów nie ma ogrzewania, mimo, że temperatura w nocy jest niska.

Pobudka przed wschodem słońca, bo liczyłam na spektakl kolorów. Leciałam do słońca jak ćma do ognia, zimno zimno. Spektaklu nie było, tylko kilka różowych nitek na niebie i już.

Za wielką górą, u podnóża której rozłożył się mój camp spotkałam Beduina śpiącego na skale. Obok pasły się wielbłądy w kolorowych ubraniach. Kiedy mnie zobaczył zerwał się na nogi, chyba go obudziła migawka mojego aparatu. W długim płaszczu, turbanie na głowie, ale widać, że zmarznięty.

Nie znał angielskiego, ja arabskiego. Zaczął zbierać małe kawałki drewna do lichego ogniska u stóp swojego posłania- skóry i jednego koca. Drewna nie było za dużo, więc kiedy wracałam przyniosłam mu znalezione po drodze kawałki drewna. Przy ognisku siedział z kolegą, czarnookim drobnym Beduinem.

Przybyły też wielbłądy. Podziękowali za opał i zaprosili skinieniem. Dla gościa znalazł się kawałek materaca i papierowy kubek z gorącą, słodka i aromatyczna herbatą. Herbatę zaparzali w małym osmalonym od ognia na czarno, czajniczku. Do tego podzielili się że mną herbatnikami wygrzebanymi z przepastnego płaszcza. Konwersacji prawie żadnej nie było, siedzieliśmy w trójkę w ciszy. Tylko co chwilę odbywały się mruczeniem stojące obok wielbłądy.

Od razu zrobiło się cieplej, od ogniska, gorącej herbaty, życzliwości i gościnności tych skromnych pasterzy.

To był jeden z tych momentów w moim życiu, kiedy ciarki przechodzą po ciele… Potem droga do Petry i malowani Beduini.