O godzinie 7.30 zabrzmiał szkolny dzwonek i gwar zmienił się na rytmiczne dźwięki. Woźny wciągnął na masz flagę Haiti.
W szkole, w której jestem jest pięć klas.

Najmłodsze, to przedszkolaki. Najstarsze, to gdzieś trzecia klasa. Każde z nich bardzo elegancko ubrane w mundurek. Dziewczynki maja włosy zaplecione i ozdobione kokardkami do koloru krawacika. Białe wyprasowane koszulki, skarpetki z logo szkoły. To prywatna szkoła, gdzie rodzice płacą miesięcznie za edukację ich dzieci 20 USD. Dzieci są bardzo posłuszne, nad wszystkim czuwa groźna dyrektorka w garniturze, woźny przy bramie i nauczycielki.
Przez pierwsze dwie godziny nauki nie było prądu i uczniowie mieli lekcje w półmroku.

W czasie przerw siadały przy stolikach na dziedzińcu i jadły przygotowane przez rodziców posiłki, które przyniosły w małych termicznych torbach. Przed każdym posiłkiem wspólnie się modliły. Najmłodsze uczyły się pisać i czytać z wielkich tablic, na których nauczycielka pisała im teksty. Ich chóralne czytanie było słychać w całej szkole. Starsze uczyły się angielskiego z polską wolontariuszką.
Kiedy na początku dnia mnie zobaczyły, były nieufne, pod koniec nie mogłam się odpędzić od niektórych przylepnych dziewczynek. Były bardzo radosne i pogodne.
Mimo, że nie rozumiem, co do mnie mówią, bo tu jest francuski, jakoś się komunikowałyśmy.

Dzieci miały dwie dłuższe przerwy na posiłki, po południu zaczęli odbierać je rodzice. Jeden z najmłodszych chłopców wtulił się we mnie i po chwili zasnął. Taki słodziak.
Kiedy wszystkie dzieci poszły do domu zrobiła się cisza w szkole.

Czas na jakiś posiłek, gospodarze zaprosili mnie na obiad. Ryż, warzywa, fasola i kawałki mięsa, pyszne.
Mocno po południu wyszłam za mury szkoły. Na ulicy dziś dużo większy ruch, bo dzień roboczy. Trafiłam na wielki bazar pod dachem, Marche Cluny. Można tam kupić ryby świeże, suszone i wędzone. Zapach zdecydowanie odstraszał a widok tysięcy much ma rybach, także. Bez żadnych zasad higieny, sprzedawane z gazet, koszyków lub kawałków folii, wprost z ziemi.
Tak samo i mięso.

Tusze wisiały na ścianach, mięso na prowizodycznych stołach. Osoby o wrażliwych nosach, pewnie by tam nie dały rady przejść.
Był ogromny tłok i prawdę mówiąc, ludzie nie byli w większość przyjaźnie nastawieni do mnie. Mimo tego, że nie wyjmowałam aparatu, komórki, krzyczeli na mnie wrogo.
Kiedy pstryknęłam zdjęcie obrazka świętego wśród worków, wyskoczył chłopak coś pokazując. Nie wiem, o co mu chodziło, ale zaczął się poruszać w rytm muzyki, która była w tle. Zachęcał i mnie. No cóż, do tańca nigdy mi nie było daleko i ruszyłam w tan. Wywołało to aplauz i brawa wkoło.

Na chwilę zrobiło się przyjaźniej.
Nie znalazłam na całym targu kawy, mam problem z jej zakupem, bo nie ma tu sklepów z prawdziwego zdarzenia. Zrobiłam na Marche Cluny tylko kilka zdjęć a szkoda, bo fajny klimat starego bazaru.
Na chwilę wpadłam do hotelu Christopher na sok z limonki i chwilę z internetem. Kupiłam w tym samym ulicznym straganie trzy kawałki kurczaka i do szkoły.
Nie udało mi się wrócić przed ciemnościami i gospodarze przywitali z ulgą mój powrót. Kąpiel w zimnej wodzie, potem znów ciemności, bo wyłączyli prąd.

18.01.2018