Wyobrażacie sobie życie bez internetu, komórki, lodówki, klimatyzacji, ba, prostego wentylatora, przy 35 stopniowym upale???
Bez ciepłej wody, bez bieżącej wody, tylko z deszczową, złapaną jak ściekała z dachu?
Bez kuchenki, lodówki, pralki, zamrażarki, lodu. Bez telewizora, komputera, radia i gazet. Bez ścian w domu, bez drzwi, okien. Bez łóżka, pościeli i poduszki.
Bez dróg i chodników, tramwajów i autobusów, roweru i samochodu. Bez światła, latarni ulicznych i urządzeń korzystających z prądu.
Bez tego wszystkiego można żyć, całe życie i być szczęśliwym.
Tak żyją dziś, nie wieki temu, w 2019 roku, Indianie Wounaan w wiosce nad rzeką Membrillo w prowincji Darien w Panamie.
Busikiem dotarłam do panamericany a tam po kilku minutach czekania na przystanku załapałam busa do Meteti. Miałam wg planów wysiąść przy sklepie i po zrobieniu zakupów łapać kolejnego do Puerto Limon. Byłam tu pół roku temu, ale kierowałam się wtedy w dół, do Puerto Quimba. Szybkie zakupy, woda, suchary, mleko i krakersy. Do Puerto Limon jechałam pickupem jako busem tylko ja. Droga pełna wielkich dziur, trudna. Po godzinie jazdy zobaczyłam rzekę Chucunaque i dwa drewniane domki. Kierowca, z którym przyjechałam stwierdził, że jak dziś złapię transport do Mach, to będzie sukces. Transport, to znaczy wąskie drewniane czółno z motorem. Oprócz mnie, kierowcy i kobiety pełniącej rolę sprzedawczyni w jednym z drewnianych domków, nie było nikogo. Kilka długich łódek leżało na brzegu. Było też ryzyko, że nikt dziś nie będzie płynął w tamtym kierunku. Zapowiadało się czekanie. Kiedy zaczynałam rozkładać się na śniadanie podjechało auto i ludzie z pakunkami. Kierowca mojego pickupa busa chwilę zagadał z przyjezdnymi i załatwił mi transport. Wprawdzie nie za 5 usd jak normalnie tu płacą, ale 10 dolców. Lepsze to, niż czekanie bez końca. Bez kaloszy na nogach nawet nie dało się dojść do wody, jednak to był trafiony zakup.
Pasażerką byłam tylko ja a kierującym Indianin z wioski obok Mach, z Synai. Podróż trwała ponad 4 godziny, najpierw szeroką rzeką Chucunaque a potem węższą Membrillo. Woda była mętna, koloru czerwono- brązowego. Kończąca się już pora deszczowa sprawiła, że brzegi osuwały się razem z drzewami i czerwoną ziemią.
Płynęliśmy pod prąd i zwalniając przed bardzo licznymi płynącymi pniami drzew, gałęziami i różnymi śmieciami. Niestety często były to ślady człowieka: butelki po coli, opakowania ze styropianu, podeszwy butów. Wkoło cudna soczysta zieleń, mnóstwo ptaków i zwierząt.
Pierwszym był krokodyl wygrzewający się na kłodzie drewna, dość duży, bardzo płochliwy. Tak jak i wszystkie spotkane tu zwierzęta.
Potem rozwiązał się worek z ptactwem. Po głosie rozpoznaję już nadlatujące papugi czy tukana, ich jest najwięcej. Widziałam powabne białe czaple z żółtymi pióropuszami. Były też i mniejsze, szare z seledynowymi nóżkami. Dużo kormoranów czarnych, chyba jakieś perkozy i śliczne zadziorne zimorodki o ciemnozielono- białym upierzeniu.
Kierujący pirogą pokazywał mi wypatrzone przez siebie zwierzęta, miał świetne oko. Takim rarytasem był orzeł aguilla, krewny największego panamskiego orła, harpii. Udało mi się nawet drapieżnika sfotografować.
Na gałęziach nad wodą wylegiwały się wielkie brązowe iguany, świetnie wtapiając się w kolor otoczenia. Dla mnie samej były one nie do zauważenia.
Roślinność nad wodą uderzała swoją soczystością, wszystko wilgotne i parujące. Kiedy słonko wychodziło zza chmur od razu robiło się bardzo gorąco. Płynęłam pirogą z rozdziawioną z zachwytu buzią, czułam się jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym czy zoologicznym. Poczucie pełnej dzikości burzyły jedynie liczne mijane poletka zielonych bananów. Minęliśmy też kilka okrągłych chat pokrytych liśćmi palmowymi. Obie rzeki stanowią tu drogę komunikacyjną, którą spływają do cywilizacji upakowane po brzegi łódki z bananami. Często takie pirogi mijaliśmy, tak wypełnione towarem z upraw, aż dziw brał, że się nie utopiły.
Nurt był dość szybki, jednak kierujący znał się na rzeczy i umiejętnie wchodził w liczne zakręty, omijając płynące pnie i gałęzie.
Po drugiej godzinie siedzenia na wąskiej i twardej desce cztery litery mocno dawały się we znaki. Człowiek nie jest przyzwyczajony do takiego sposobu podróżowania. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z plantacji bananów, skąd mój kapitan wrócił z wielką kiścią.
Do Mach Pobor, jak i do innych wiosek nad rzeką Membrillo, jest trudne dojście od wody w porze deszczowej. Miałam kalosze, które i tak nie ustrzegły przed wszechobecnym błotem. Mach leży na wysokim brzegu i podejście kosztowało dużo wysiłku. Spływająca woda, góra i błoto to jakaś masakra. Do chaty gospodarza, u którego miałam się zatrzymać, dopełzłam upaćkana błotem do pasa, spocona, z drżącymi od wysiłku nogami. Dobrze, że kapitan niósł plecak, nie dałabym rady z nim wejść.
Chata Bernardino była brzydka, kombinacja nowego trendu w budowie indiańskich domów. Pale, na których stała, pochylały się już jednak ze starości a po schodach bałam się wejść, takie spróchniałe. W środku było jeszcze gorzej, brudno i obskurnie. Małe pomieszczenie, jakieś gąbki w rogu, nieład. Widział chyba moją minę, na perspektywę spędzenia tu najbliższego czasu, bo kiedy zapytałam, czy nie ma jakiegoś innego miejsca, typowego dla Indian, wpadł na pomysł, abym zatrzymała się w chacie jego brata. Na szczęście ta chata była lepsza.
Taka typowa, okrągła bez ścian.
Miałam ją sama do dyspozycji. Dziegciu do mojego zadowolenia dodał Bernardino, przestrzegając przed imigrantami i pokazując nieopodal biegnący dukt. Kamienno- błotnistą drogę, którą wędrują nocami ludzie, którzy chcą się przedostać z Kolumbii do Stanów. Nie zalecał też zostawiać żadnych rzeczy w chacie na czas mojego spaceru, na który chciałam się od razu wybrać. Przestraszył na samym początku pobytu i strach towarzyszył mi do końca.
Podstawowymi środkiem transportu jest tu piragua, rodzaj długiej i wąskiej łodzi wydrążonej z pnia drzewa. Większe mają z tyłu motor. Indianie korzystają też z koni, ale najczęściej z własnych nóg obutych w kalosze. To najczęstszy rodzaj butów, po zwykłych klapkach wzorowany na crocksach. Nie znajdą tu zastosowania czerwone szpilki, zresztą nie ma chodników a jedyna zbudowana droga, to mieszanina kamieni i błota. Błoto jest wszechobecne, dojście do jednego z dwóch „sklepików” nie obejdzie się bez poślizgnięcia. Zresztą w sklepie jest kilka towarów, nie ma wody, mleka czy chleba. Są słodycze, ropa, płatki owsiane i przecier pomidorowy w puszkach, oraz maczety. Przydatne do torowania sobie przejścia do rzeki, na poletko kukurydzy, czy za potrzebą. Białe małe toalety są przy każdym domu, zbudowano je w ramach rządowego projektu. Z sajdingu, pasują do reszty wioskowej zabudowy jak pięść do nosa.
Domy Indianie Wounaan budują na wysokich palach. Około 2,5 metra nad ziemią. Tradycja i ochrona przed zwierzętami. Te starsze domy są drewniane, przykryte dachem z liści palmowych, okrągłe i bez bocznych ścian. Nowsze są prostokątne, już mają elementy z betonu, ściany z desek i blaszany dach.
Mach Pobor jest dziwną wioską, może początkowe nastawienie zdecydowało, że nie czułam się tu za dobrze. Całymi nocami padło i były burze. Brak prądu, światła zaganiał do spania razem z kurami. Bałam się, że ktoś wejdzie do chaty, mimo zastawionych deskami schodów. Pierwszej nocy uczyłam się odgłosów. Wiedziałam, że nade mną żyją nietoperze, pod chatą psy. Jednak każdy inny dźwięk powodował lęk. Kiedy zapadał wieczór robiło się makabrycznie ciemno. Nastrój grozy potęgowało zawodzenie małp, widziałam ich liczne stada płynąc do Mach. Ich wycie nawet w dzień przywodzi na myśl upiory.
W wiosce z kilkunastoma chatami, światło z jakichś akumulatorów miały może ze trzy rodziny. Ciężko było między 18 a 6 rano złapać dla oczu jakieś zawieszenie. Oszczędzałam energię i baterie w telefonie a latarki niestety nie wzięłam. Którejś nocy wstałam za potrzebą odważnie ze swojego legowiska, ukrytego za dającą prowizoryczne schronienie moskitierą. W strumieniu światła z telefonowej latarki coś pospiesznie uciekało spod moich nóg. Torebka z tortillą leżała na deskach cała porwana, resztki jedzenia wkoło. Najprawdopodobniej szczury zrobiły sobie z tortilli kolację. Przez grzmoty i deszcz zupełnie mi ich odgłosy uciekły.
Po tym widoku już nie chciało mi się wysuwać nawet odrobinę poza moskitierę.
Sama chciałam tu przyjechać, jednak całość odbioru sprawiła, że pobyt skróciłam. Odwiedziłam spacerem duktem, szumnie zwanym drogą, sąsiednią wioskę Synai. Jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Więcej murowanych domków, które w tym wilgotnym klimacie porośnięte są grzybem. Trafiłam tam na spotkanie mieszkańców z lekarzami.
Rozmawiałam z jedną z lekarek, która znała angielski, o problemach tutejszych Indian. Mają takie wizyty raz na trzy miesiące. Dzieci są ważone i mierzone. Lekarze badają i wydają komu potrzeba, darmowe lekarstwa, najczęściej antybiotyki. Przeciętna rodzina ma od pięciu do dziesięciu dzieci. Większość maluchów jest ciągle usmarkana i kaszląca. Na szczęście mimo wielu komarów, nie ma ostatnio malarii. Zdarza się jednak zika.
Mimo oddalenia od cywilizacji nie jest tu za bardzo interesująco, jestem zawiedziona, ale potwierdza się reguła. Kiedy do wioski jest dojazd drogą, na próżno szukać autentyzmu życia dawnych Indian. Chyba, że trafi się na świadomych swojego bogactwa kulturowego Indian takich jak w Puerto Lara. Dostęp do zdobyczy cywilizacji robi swoje i powstaje niekoniecznie dobra mieszanka.
Do wiosek nad rzeką Membrillo można dojechać duktem, który powstał z rządowego projektu pomocowego, tylko w porze suchej. Są tu szkoły, ale nadal jest to koniec świata. Mach Pobor, to chyba najprymitywniejsze miejsce, jakie ostatnio odwiedziłam.
Postanowiłam wracać. Problemem było znalezienie pirogi, Bernardino pół dnia bezskutecznie szukał na kolejny dzień jakiejś opcji. Nie ma tu regularnego połączenia, trzeba liczyć na to, że któryś z właścicieli łódki będzie miał interes w Meteti. Pirogi z bananami z reguły nie zabierały ludzi, cenny na towar był każdy kawałek łódki.
O świcie Bernardino przybiegł do mojej chaty poruszony, że znalazł łódź i muszę się szybko zebrać, żeby nie odpłynęli. Ubrania od wilgoci i wieczornego powrotu z próby spaceru, mokre, ale jak szybko, to szybko. Czekało mnie zejście do rzeki, tego się obawiałam. W drodze jeszcze się bardziej rozpadało a z pośpiechu nie zabezpieczyłam się, ani plecaka peleryną. W zejściu do wody pomógł mi znaleziony po drodze kij, wprawdzie cały w gryzących boleśnie czerwonych mrówkach, ale pomocny. Dzięki niemu i powolnemu zejściu nie zjechałam na czterech literach. Kiedy po pół godzinie znalazłam się bezpiecznie w łódce, byłam cała mokra a błoto wlało się do kaloszy od góry.
Łódka do połowy zapełniona zielonymi bananami, z tylu gromadka ściśniętych pod kawałkiem folii, ludzi.
Miałam siedzieć na środku, chyba jako balast. Na szczęście Bernardino pożyczył mi jeden ze szerokich stołków z chaty brata. Miał się ze mną rozliczyć za pobyt, nie za bardzo pozytywnie odbierałam tego człowieka od początku. Intuicja jak zawsze nie zawiodła. Korzystając pośpiechu, deszczu i niby braku umiejętności liczenia w zakresie 50, oddał mi jakieś drobne, zawyżając mocno sumę. Po moim sprzeciwie i braku poklasku ze strony stojących obok ludzi, zgodził się na oddanie kapitanowi reszty jako opłaty za mój transport powrotny pirogą. Niesmak pozostał.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Synai, dopakowano sporo bananów, kapitan zapłacił za 2900 sztuk 69 usd i popłynęliśmy z nurtem. Deszcz padał na szczęście tylko na początku drogi, potem wyszło słońce i pokazało się błękitne niebo. Podróż miała być krótsza, bo z nurtem, jednak trwała blisko 4 godziny. Miałam wygodne siedzenie i podziwiałam przyrodę wkoło.
Na zapas martwiłam się, jak wydostać mam z pirogi na brzeg w Puerto Limon. Niepotrzebnie, bo poziom wody po ostatnich deszczach bardzo się podniósł. Od razu miałam też pickupa do Meteti, wcześniej oddając znielubione kalosze sympatycznej barmance. Dziś miała kilku klientów, kiedy wpadłam tam z butami. Chętnie przyjęła, widać, to chodliwy towar.
W Meteti uzupełniłam zapas wody i dalej w drogę. Założyłam sobie, że pojadę w tym kierunku, w którym przyjedzie pierwszy bus. Do Yavizy, końca panamericany niedaleko a dzień jeszcze wczesny, zdążę potem dojechać do stolicy spokojnie. No i tak się ułożyło, pierwszy był busik do Yavizy. Po godzinie jazdy i kilku wioskach pojawiło się miasteczko, same niskie małe domki z drewna i sporo wojskowych z senafrontu. Panamericana kończyła się jak ucięta, dalej zwykły chodnik. Po prawej port na rzece Chucunaque, tej, którą płynęłam dwie godziny wcześniej z Mach Pobor. Yaviza leży po obu stronach rzeki, nie ma mostu. Jest przeprawa promowa i piragua. Niektóre mocno załadowane juką, platanami i beczkami z paliwem. Podpytywałam miejscowych o możliwość przejazdu do Indian Choco, to cel kolejnej wizyty. Nawet udało mi się zdobyć numer telefonu na przyszłość. Nie miałam problemu z komunikacją, bo prawie każdy pytał się co tu robię, po co przyjechałam.
Długo nie spacerowałam, zaczepili mnie żołnierze pytaniem o pozwolenie na przebywanie na terenie przygranicznym z Kolumbią. Oczywiście żadnego permitu nie miałam, zresztą i tak już musiałam wracać. Do Panama City jest prawie 300 km a zrobiło się nagle popołudnie. Żołnierze pokiwali na mnie głowami i powiedzieli, że to nie jest dobry pomysł być tu samej. To nie jest miejsce dla turystów. Udobruchałam ich wspólnym selfie na odchodnym i obiecałam następnym razem mieć potrzebne papiery w komplecie. Kierowca busa miał rację, wracałam z nim do Meteti, tam już miałam połączenie do stolicy. Po drodze odebrałam z Piriati swoją maskę tukana, którą Mara przyniosła do sklepu przy panamericanie. W hostelu pojawiłam się późną nocą, szybkie przepakowanie, mokre ubrania do suszenia, jak się uda.