Sama chciałam tu przyjechać, jednak całość odbioru sprawiła, że pobyt skróciłam. Odwiedziłam spacerem duktem, szumnie zwanym drogą, sąsiednią wioskę Synai. Jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Więcej murowanych domków, które w tym wilgotnym klimacie porośnięte są grzybem. Trafiłam tam na spotkanie mieszkańców z lekarzami.
Rozmawiałam z jedną z lekarek, która znała angielski, o problemach tutejszych Indian. Mają takie wizyty raz na trzy miesiące. Dzieci są ważone i mierzone. Lekarze badają i wydają komu potrzeba, darmowe lekarstwa, najczęściej antybiotyki. Przeciętna rodzina ma od pięciu do dziesięciu dzieci. Większość maluchów jest ciągle usmarkana i kaszląca. Na szczęście mimo wielu komarów, nie ma ostatnio malarii. Zdarza się jednak zika.
Mimo oddalenia od cywilizacji nie jest tu za bardzo interesująco, jestem zawiedziona, ale potwierdza się reguła. Kiedy do wioski jest dojazd drogą, na próżno szukać autentyzmu życia dawnych Indian. Chyba, że trafi się na świadomych swojego bogactwa kulturowego Indian takich jak w Puerto Lara. Dostęp do zdobyczy cywilizacji robi swoje i powstaje niekoniecznie dobra mieszanka.
Do wiosek nad rzeką Membrillo można dojechać duktem, który powstał z rządowego projektu pomocowego, tylko w porze suchej. Są tu szkoły, ale nadal jest to koniec świata. Mach Pobor, to chyba najprymitywniejsze miejsce, jakie ostatnio odwiedziłam.
Postanowiłam wracać. Problemem było znalezienie pirogi, Bernardino pół dnia bezskutecznie szukał na kolejny dzień jakiejś opcji. Nie ma tu regularnego połączenia, trzeba liczyć na to, że któryś z właścicieli łódki będzie miał interes w Meteti. Pirogi z bananami z reguły nie zabierały ludzi, cenny na towar był każdy kawałek łódki.
O świcie Bernardino przybiegł do mojej chaty poruszony, że znalazł łódź i muszę się szybko zebrać, żeby nie odpłynęli. Ubrania od wilgoci i wieczornego powrotu z próby spaceru, mokre, ale jak szybko, to szybko. Czekało mnie zejście do rzeki, tego się obawiałam. W drodze jeszcze się bardziej rozpadało a z pośpiechu nie zabezpieczyłam się, ani plecaka peleryną. W zejściu do wody pomógł mi znaleziony po drodze kij, wprawdzie cały w gryzących boleśnie czerwonych mrówkach, ale pomocny. Dzięki niemu i powolnemu zejściu nie zjechałam na czterech literach. Kiedy po pół godzinie znalazłam się bezpiecznie w lódce, byłam cała mokra a błoto wlało się do kaloszy od góry.
Łódka do połowy zapełniona zielonymi bananami, z tylu gromadka ściśniętych pod kawałkiem folii, ludzi. Miałam siedzieć na środku, chyba jako balast. Na szczęście Bernardino pożyczył mi jeden ze szerokich stołków z chaty brata. Miał się ze mną rozliczyć za pobyt, nie za bardzo pozytywnie odbierałam tego człowieka od początku. Intuicja jak zawsze nie zawiodła. Korzystając pośpiechu, deszczu i niby braku umiejętności liczenia w zakresie 50, oddał mi jakieś drobne, zawyżając mocno sumę. Po moim sprzeciwie i braku poklasku ze strony stojących obok ludzi, zgodził się na oddanie kapitanowi reszty jako opłaty za mój transport powrotny pirogą. Niesmak pozostał.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Synai, dopakowano sporo bananów, kapitan zapłacił za 2900 sztuk 69 usd i popłynęliśmy z nurtem. Deszcz padał na szczęście tylko na początku drogi, potem wyszło słońce i pokazało się błękitne niebo. Podróż miała być krótsza, bo z nurtem, jednak trwała blisko 4 godziny. Miałam wygodne siedzenie i podziwiałam przyrodę wkoło.