Nie chciało mi się wychodzić z domu. Mimo, że w Teheranie nie ma już ubiegłotygodniowego śniegu, jest chłodno. Wczoraj wieczorem wybraliśmy się tylko na kawę i ciastko po obiedzie. Pełno tu kawiarni i kafejek. Ta do której poszliśmy z Alim, wcale się nie różniła od podobnych miejsc w Europie.
Fajny wystrój, smaczne desery i kawy, pełno młodych ludzi. Wpadają na spotkania i pogaduszki.
Obserwowałam młode kobiety, którym często od niechcenia spadały chusty i odsłaniały włosy. Obsługa zaraz zwracała uwagę i chusta wracała na czubek głowy.
W kawiarni poznaliśmy ciekawych ludzi. Wypytywali o Polskę i stosunek moich rodaków do Iranu. Wspominali o irańskim kierowcy tira, któremu w Polsce zepsuło się na amen auto. Polacy skrzyknęli się i Fardin ma nową scanię.
Wieczorem w kuchni ja rządziłam. Wczoraj panowie przygotowali mi typową iranską kolację a teraz kolej na polski akcent. Usmażyłam im dwa talerze rumianych placków ziemniaczanych. Do tego garnek gulaszu z papryki, pomidorów, cebuli i piersi kurczaka. Oblizywali palce, ino nie wiem, czy ze smakowitości, czy z powodu spływającego z placków oleju.
Dziś przed południem wybrałam się sama do Qom. Święte miasto ma dwa piękne meczety, ale nie one były moim celem. Z Qom pochodzi mój ulubiony irański przysmak, sohan. Słodki żółty kawałek maślanego ciastka kardamonowego, posypany mielonymi pistacjami. Taki ze mnie łasuch, jechać 300 km po kilka pudełek świeżego sohanu..