W nocy Moein pojechał po specjalnie dla mnie zrobioną domową chałwę. Od swojego znajomego dostał też owoce do zabrania do Teheranu. Po raz pierwszy widziałam kaki (sharon) na gałązkach. Wprawdzie były malutkie, ależ jakie aromatyczne i słodkie. Pojechał tam sam, bo ja zwyczajnie po prysznicu zeszłam ze zmęczenia. Nawet nie slyszalam, kiedy wrócił.
Rano pierwszym przystankiem był piękny las koło Nur. Omszałe pnie i mnóstwo zieloności, niestety wzniosły odbiór psuły walające się śmieci. Irańczycy mają poważnie na bakier z ekologią a szkoda, bo ich kraj jest jak perełka.
Droga powrotna do Teheranu z dwoma stopami.

Pierwszy przy wylotowym z Nur sklepie, gdzie skusiłam się na suszone kwiaty pomarańczowe, które można dodawać do herbaty oraz lokalnie robione sezamki w płatkach. Drugi w górskiej wiosce, gdzie głównym sprzedawnym produktem jest mój ukochny dough. Kupiłam kilka malutkich butelek, po czym zdałam sobie sprawę, że chyba nie umiem tu egzystować bez tego napoju. Niezłe uzależnienie od kefiru.
Na przedmieściach Teheranu demonstracja jakaś, korek i objazd.

Straciliśmy sporo czasu. Kolejna próba zakupu nowej karty sim dla mnie znów nieudana. Wychodzi na to, że cos się zmieniło i turyści mają utrudniony dostęp do Internetu. Dla nas Europejczyków, dla mnie, perspektywa pozbawienia możliwości kontaktu, wolności jakie daje net jest dość stresująca.
Na dworzec kolejowy dojechaliśmy na 6 minut przed odjazdem mojego pociągu do Bandar Abbas. Dobrze, że znam procedury dla pasażerów oraz rozmieszczenie na dworcu, udało mi się dlatego wskoczyć na minutę przed odjzdem.
Walizka może być z gumy, czas do odjazdu pociągu, w którym spędzę kolejne 18 godzin, niestety nie.

Tym razem znów mi się udało!
W przedziale jestem razem z trzyosobową rodziną. Dziewczynka troszkę zna angielski, tata więcej, mama wcale a jednak przez pierwszą godzinę podróży daliśmy radę się zapoznać i wymienić podstawowe informacje o sobie.

Ciągle twierdzę, że nie trzeba znać loklnego języka, ba, nawet takiego uniwersalnego jakim jest angielski, aby się z drugim człowiekiem porozumieć.
W cenie mojego biletu są dwa ciepłe posiłki, kawa, herbata, ciastka. Na obiad zamówiłam dżudżę, czyli kurczaka a na kolację kebab. Można je zjeść albo w swoim przedziale, albo w wagonie restauracyjnym, do którego poszłam na kawę.
Do obiadu była sałatka w zgrabnych pojemnikach, idealnie mi pasujących do przepakowania domowej kremowej chałwy, abym ją przewiozła w bagażu podręcznym (opakowania z płynami i kremami tylko do 100 ml).

Ale jak wytłumaczyć kelnerowi, co zna dwa słowa po angielsku, że potrzeba mi 5 pustych pudełeczek po sałatce?

Po dziesięciu minutach się poddałam i zamówiłam 5 sałatek. Niestety, po kolejnych 10 minutach dowiedziałam się, że sałatki są sprzedawane w komplecie z posiłkami. Już miałam zamówić pięć kurczaków, kiedy z pomocą tlumacza podeszła młoda dziewczyna.
Kelner obiecał mi załatwić te pudełka a ja zyskałam towarzyszkę do rozmowy.

5.11.2018