Kilka dni w Bahia Solano szybko upłynęły. Zdążyłam sobie już wyrobić znajomości i upodobania.
Kierowca Daniel, który dbał, abym się nie nudziła. Domowy bar z przepysznymi obiadami i domowym ciastem oraz lemoniadą. Pomarańczowy hamak z widokiem na ocean na tarasie, w którym spędzałam wieczory. Lodziarnia z tak lubianymi przez Daniela lodami posypanymi tartym żółtym serem (raz spróbowałam, paskudztwo taka kombinacja z serem!).
Siłownia pod chmurką obok hotelu, gdzie wieczorami przychodzili ćwiczyć młodzi mieszkańcy Bahia. A ja udawałam, że umiem się tymi urządzeniami posługiwać. Co się napatrzyłam, to moje 😉
I te poranki, kiedy jeszcze ludzie spali a przyroda budziła się śpiewem ptaków do życia.
To był fajny pobyt, bo powrót mniej. Ponad dwie godziny czekania na opóźniony samolot.
Siedząc w sali a lotnisku jak stodoła, bez wiatraka jednego nawet, w upale. Potem krótki lot i … straszne podejście do lądowania w Medellin.
Tak mną nie bujało przy lądowaniu na najniebezpieczniejszym lotnisku świata w Lukli, w Himalajach, jak tu. Samolocik jak zabawka był, miałam wrażenie, że jeszcze chwila i będzie nurkował beczką. Krążył na doliną i próbował usiąść na pasie, chyba był mocny wiatr, bo słońce piękne, bez chmur.
Kiedy po kilkunastu minutach wreszcie udało się wylądować, to jako pierwsza zaczęłam bić brawo pilotom. Gacie całe mokre ze strachu, czy ja się starzeję?
Kiedyś byłaby to dla mnie frajda.