Nie miałam czasu na zwiedzanie Cochabamby, której nazwa od razu mi przylgnęła do ucha. Wychodzi na to, że trzeba będzie tu wrócić.

Generalnie Boliwia jest do ponownych odwiedzin, nawet jak trzeba będzie walczyć z chorobą wysokościową.

Lot z Cochabamby liniami BOA spokojny, dość szybko skończyły się Andy i za oknami miałam widok na nizinną zieleń dżungli.

Z lotniska Viru Viru tym razem do centrum dojechałam minibusem numer 135 za całe 6,50 boba (3,90 zł). Wolniej niż taksówką i znacznie taniej. Uber pokazywał mi cenę 56 bobów, czyli 34 zł.

Po drodze do hotelu mam rynek ze świeżymi rybami. Już wcześniej grillowane ryby serwowane w knajpce przy wejściu, reklamował kierowca jednej z taksówek. I rzeczywiście, pełno ludzi, brak wolnych stolików. Wkoło smakowity smak pieczonych ryb.

Była szeroka pirania pako i smuklejsza pomarańczowa sabalo o wielkich ustach. Nie dałam rady zjeść całej, bo wielka na łokieć. Jednak taka pyszna, że można palce lizać. Do tego dwa wielkie kubki domowej lemoniady i człowiek od razu jest szczęśliwy.

Na targowisku obok nie tylko można kupić świeże i grillowane ryby. Są owoce, warzywa i stanowiska usługowe. Rząd szewców czekających na klientów, szwaczki naprawiające na poczekaniu ubrania.

Taki nietypowy rynek jest na calle Florida w Santa Cruz.