Po szesnastu godzinach lotu w końcu dotarłam na Bali. Zmiana czasu, długie loty i stres podróżny zrobiły swoje. Pierwszego wieczoru padłam na łóżko jak zabita. Jeszcze następnego dnia wydawało mi się, że lecę. Słyszałam pracę silników, czułam opadanie samolotu i szum klimatyzacji. Po południu dziwne objawy na szczęście minęły. Relaks zrobił swoje.


[more]

Cały dzień poświęciłam na odpoczynek w pięknych okolicznościach przyrody.

Hotel położony z  dala od gwarnego Ubud, wśród pól ryżowych, na których pracowali tubylcy.

W całym hotelu jest … trzech gości.

To z powodu pory deszczowej i niskiego sezonu.


Żeby nie psuć sobie opinii, po południu się malowniczo zachmurzyło i lunął deszcz.

Powietrze po ulewie zrobiło się chłodniejsze, nie było tak parno.

Taka to „straszna” pora deszczowa na Bali.


Mi zupełnie to nie przeszkadza, wręcz się ciesze, że mam spokój, dobre światło do zdjęć.


Pierwsze wrażenie z Bali…

soczysta zieleń pól ryżowych, bajeczne motyle, wielkie kolorowe kwiaty i mnóstwo klimatycznych omszałych posagów bóstw na każdym kroku.