Na zapas martwiłam się, jak wydostać mam z pirogi na brzeg w Puerto Limon. Niepotrzebnie, bo poziom wody po ostatnich deszczach bardzo się podniósł. Od razu miałam też pickupa do Meteti, wcześniej oddając znielubione kalosze sympatycznej barmance. Dziś miała kilku klientów, kiedy wpadłam tam z butami. Chętnie przyjęła, widać, to chodliwy towar.
W Meteti uzupełniłam zapas wody i dalej w drogę. Założyłam sobie, że pojadę w tym kierunku, w którym przyjedzie pierwszy bus. Do Yavizy, końca panamericany niedaleko a dzień jeszcze wczesny, zdążę potem dojechać do stolicy spokojnie. No i tak się ułożyło, pierwszy był busik do Yavizy. Po godzinie jazdy i kilku wioskach pojawiło się miasteczko, same niskie małe domki z drewna i sporo wojskowych z senafrontu. Panamericana kończyła się jak ucięta, dalej zwykły chodnik. Po prawej port na rzece Chucunaque, tej, którą płynęłam dwie godziny wczesniej z Mach Pobor. Yaviza leży po obu stronach rzeki, nie ma mostu. Jest przeprawa promowa i piragua. Niektóre mocno załadowane juką, platanami i beczkami z paliwem. Podpytywałam miejscowych o możliwość przejazdu do Indian Choco, to cel kolejnej wizyty. Nawet udało mi się zdobyć numer telefonu na przyszłość. Nie miałam problemu z komunikacją, bo prawie każdy pytał się co tu robię, po co przyjechałam.
Długo nie spacerowałam, zaczepili mnie żołnierze pytaniem o pozwolenie na przebywanie na terenie przygranicznym z Kolumbią. Oczywiście żadnego permitu nie miałam, zresztą i tak już musiałam wracać. Do Panama City jest prawie 300 km a zrobiło się nagle popołudnie. Żołnierze pokiwali na mnie głowami i powiedzieli, że to nie jest dobry pomysł być tu samej. To nie jest miejsce dla turystów. Udobruchałam ich wspólnym selfie na odchodnym i obiecałam następnym razem mieć potrzebne papiery w komplecie. Kierowca busa miał rację, wracałam z nim do Meteti, tam już miałam połączenie do stolicy. Po drodze odebrałam z Piriati swoją maskę tukana, którą Mara przyniosła do sklepu przy panamericanie. W hostelu pojawiłam się późną nocą, szybkie przepakowanie, mokre ubrania do suszenia, jak sie uda.
Przez najbliższe dni będę tylko odpoczywać. No może jak mi w obiektyw wejdą jacyś lokalni Indianie Guna Yala, to ich zdejmę. Wyjazd o świcie na rajską wyspę, jedną z 365 wysp archipelgu San Blas. Wyspy i tereny nad Atlantykiem należą do plemienia Guna, to kolejni Indianie, których odwiedzę. Byłam kilka razy na wyspach, są dla mnie symbolem raju.