Łezka w oku zakręciła, kiedy zobaczyłam czekających na mój przyjazd znajomych Indian Wounaan w Puerto Lara. Wyściskałam się a przemowom powitaniom nie było końca.


W wiosce, mało co się zmieniło. Pogoda niestety mocno deszczowa, dobrze, że chata wielka i można spokojnie odpocząć w hamaku.
Cały wieczór upłynął na totalnym lenistwie i doglądaniu malutkich szczeniaczków.
Indianie nie traktują ich tak jak my, jako członków rodzin. Są przedmiotami. Jeden z miotu już nie żył. Drugi konał kwiląc żałośnie. Dwa pozostałe tuliły się do siebie i próbowały wypić mleko, które im postawiłam obok. Matki maluchów nie było w pobliżu. Widać, że były chore. Muchy i inne pasożyty atakowały ich malutkie ciała. Nie wiedziałam, jak poza mlekiem mogę im jeszcze pomóc.
Nasz dwudniowy pobyt w większości skupił się na ratowaniu tych maluchów. Niestety następnego dnia kolejny ze szczeniaczków odszedł z tego świata. Został jeden, wydawał się być silniejszy, jednak patrząc na podejście tutejszych boję się, że i on nie przeżyje.
Starałam się o uwagę nad maluchami, jednak napotykałam na mur znieczulenia. A odpowiedź jednej z dziewczynek, która stała obok obserwując moje próby nakarmienia ostatniego z żywych szczeniaków, była miażdżąca.

– Trzeba je wyrzucić na śmietnik. Ten też umrze niedługo.

Trzy trupki, jeden żywy i matka, która z braku jedzenia nie ma dla nich mleka. Płakać się chciało z bezsilności.
W ciągu dnia planowaliśmy spacer do dżungli otaczającej wioskę, jednak ilości błota i wody sprawiły, że zamiast tego odwiedziliśmy tutejszą szkołę.
Po dwóch dniach powrót do Panama City. Znowu pożegnania, nie lubię ich. Zostawiłam kilka puszek z mlekiem dla szczeniaczka. Jeden ze znajomych obiecał go doglądać.
Musze pomyśleć, jak mogę pomóc pieskom w wiosce.
Do stolicy udało nam się dotrzeć w pięć godzin. Ostatnie zakupy, znowu popłynęłam. Odwieczny dylemat, jak się z tym wszystkim zabrać w drogę powrotną.
Lot do Nowego Jorku, tam bardzo szczegółowa kontrola, łącznie z otwieraniem przypraw, które kupiliśmy dla bliskich. Nawet nie było czasu, aby się wpaść do saloniku. Kolejny lot do Berlina. Tam chwila na śniadanie i lot do Warszawy.

P.s. Dwa dni po naszym wylocie dostałam informację, że także ten ostatni czwarty maluch odszedł.