Kolejny dzień u Indian Piriati upłynął w artystycznych klimatach. Rano zastałam na dole chaty tutejsze kobiety i mnóstwo wyrobów z koralików, maski wyplecione misternie z włókien palmowych i rzeźby z drzewa cocobollo.
Oczywiście nie oparłam się tym cudeńkom, tym bardziej, że ceny były z pierwszej ręki. Za kolczyki 5 usd a za pięknego tukana, którego stworzenie zajęło prawie 2 miesiące pracy zapłaciłam 25 usd. Chciałabym kupić je wszystkie, powiesić na ścianach pokoju i podziwiać. Bardzo miło ze strony tych kobiet, sklep przyszedł do mnie.
Upał niezły a na stadionie obok szkoły dziś finał ligi piłki nożnej dziewcząt z regionu. Bardziej od rozgrywek interesowały mnie dzieci, niektóre z dziewcząt na widowni miały pomalowane ciała, aż do połowy twarzy. To na jutrzejsze tańce.
Malunkami zajęła się też Mara i jej brat. Przez kilka godzin malowali drewnianymi patyczkami trzy dziewczynki. One stały cierpliwie, pozując mi z dumą do zdjęć.
Najwięcej uciechy było podczas zasypywania mokrych rysunków pudrem. Pachnący lawendą proszek fruwał wszędzie, wywołując głośny śmiech dzieci.
W sobotę przez dom Mary przewinęła się z setka ludzi. Najpierw koleżanki z kolegami wpadli pomóc przygotować obiad. Zabito kurczaka, męska część towarzystwa upiekła go na grillu przy chacie. W tym samym czasie kobiety przygotowywały cziczę z limonek, lodu i tamaryszku. Gotowały też w wielkim płaskim garnku ryż. Przyszli też jacyś turyści z Francji. Po obiedzie wybrałam się z nimi na spacer, ale szybko wróciłam, kiedy ugryzł mnie wielki czarny pająk. Oni mieli wszyscy kryte buty, ja oczywiście wybrałam się do dżungli w japonkach. Zresztą w taki upał nawet muchy się nie ruszają. Spoczęłam na hamaku w cieniu chaty.
Czekałam od rana na tańce, jednak się nie doczekałam. Mara bardzo mnie przepraszała, ale dziś tańce były w innej miejscowości, rano. Nie dogadaliśmy się, kulawy ten mój hiszpański a jej angielski. Szkoda.
Turyści sobie poszli a przyszły kobiety z rękodziełem, trochę się spóźniły. Widząc mnie zawiedzioną, szybko się zabrały i na trawie przy chacie zakończyły kilka tańców. To takie sympatyczne z ich strony. Nie miały tradycyjnego stroju, tylko kwieciste spódnice ,w których chodzą na co dzień. Nowoczesność i zdobycze cywilizacji docierają szybko. Widać to po twarzach wpatrzonych w ekrany smartfonów, skupienie z telefonami ludzi przy miejscu, gdzie jest gniazdko do ładowania. No cóż, liczyłam, że uda mi się zobaczyć więcej.
Po południu do chaty ściągnęli znów miejscowi, dziś są urodziny mojej gospodyni. W międzyczasie Mara pomalowała mi ręce w tradycyjne wzory Indian Embera Piriati. Potem impreza, która się przyciągnęła do późnego wieczora.
Fajny czas …