Mardin. Turcja, pogranicze Syrii i Iraku.

Po nocy w autobusie, granicy przekraczanej na wpół świadomie, potem wyścigu mojego autobusu z licznymi tirami, dojechałam cała do Kiziltepe. Nie całkiem świadomie, bo po pierwszej szybkiej kontroli,sądziłam, że teraz już z górki i wzięłam silną tabletkę nasenną, aby przetrwać kilka godzin jazdy.


[more]

Niestety, dzięki mrówkom przemytnikom fajek i herbaty, trwało to o wiele za długo i na kolejnych kontrolnych byłam lekko nie sobą. Ostatnią pamiętam jednym okiem, ci wzbudziło zainteresowanie pograniczników.

Pewnie wyglądałam jak pijana, no resztą tak mnie na boki też machała ta tabletka. Kiziltepe, to przelotowe miasto, z którego widać pięknie położone Mardin, będące celem mojej dzisiejszej podróży.

Ciemnym rankiem nie jeździły jeszcze żadne autobusy i chyba wyglądałam na zdezorientowaną, bo współpasażer mojego autobusu zgarnął mnie do taksówki i zawiózł te 30 km pod sam hotel.

Pamiętam, że oburzył się, kiedy chciałam zapłacić za siebie. Pamiętam tylko, że miał ciepły uśmiech i fajne spojrzenie. Do hotelu na szczęście w dół się szło, dojazdu nie ma.

Mardin jest na zboczu góry i niestety większość schodów, jakie dane mi było pokonać tego dnia, wiodły w górę 😉 Sen w pięknym łóżku z pościelą był długi, tabletka nie dość, że mocna, to i długotrwała 😉

Po południu śniadanie i spacerek uliczkami Mardin. To małe miasteczko, chyba się wszyscy znają. Najpierw trafiłam do jadłodajni, gdzie obiad jadło wielu lokalnych facetów. Mało kto tu po angielsku, ale i tak się dogadaliśmy. Zjadłam mielone mięsko z jajkiem i warzywami. Za całe 10 lirów.

Z dwoma aromatycznych herbatami w szklankach jak kibić modelki. Potem zainteresowałam się równomiernym stukotem i trafiłam do sklepiku, gdzie dwaj starsi panowie łuskali migdały.

Ręcznie!

Każde twarde nasiono uderzali młotkiem, jednym ruchem i pokazywał się aromatyczny środek pestki – migdał. Wcale nie chciało mi się stamtąd wychodzić, konwersacja kwitła, pojawiła się herbata w wysmukłych szklaneczkach. Czułam sympatię od tych dwóch staruszków, którzy całe dnie spędzali nad migdałowymi pestkami. W tak cudnym zapachu 🙂

Do końca dnia włóczyłam się po Mardin, zaglądając do sklepów z biżuterią, kolorowymi chustkami, wonnymi przyprawami, olejkami i mydłem. Zachód słońca na tarasie, zupa jogurtowa z chlebem i piękny widok na skąpane w ciepłych kolorach, równiny leżące u stóp Mardin.

Dzień zakończyłam przy butelce czerwonego wina wraz z właścicielem hotelu Dara Konagi i parą młodych z Kijowa.

Był też toast za moje zdrowie 🙂

Piękny dzień…