Całe popołudnie, wieczór i noc grzmiało i błyskało, burza wędrowała dookoła. Koło północy obudziła mnie głośna muzyka i zupełnie wybiłam się ze snu aż do rana. Zresztą dudnienie i rozbłyski skutecznie nie dały zmrużyć oka.
Kiedy szukałam w Internecie wiadomości o Indianach z plemienia Wounaan, niewiele znalazłam. Największa skarbnicą wiedzy był już podczas wizyty w Puerto Lara miejscowy szaman. Samotnie mieszkał niedaleko mojej chaty i często wpadał na pogaduszki. Nie wszystko rozumiałam, ale zawsze czegoś się ciekawego dowiedziałam. Sporo pomógł mi także Neldo, mój gospodarz. To on skontaktował i dograł szczegóły mojej wizyty u Wounaan w innej wiosce. Aby dostać się do Mach Pobor, jednej z czterech leżących nad rzeką Mebrillo wioski, musiałam z Puerto Lara wyjechać o świcie a i tak były obawy, że nie uda mi się tam dotrzeć w jeden dzień.
Najpierw Neldo chciał mi towarzyszyć, ale po zapewnieniach, że rozumiem wszystkie etapy planowanej podróży, odpuścił. Cała społeczność bardzo się przejęła tym wyjazdem, każdy dawał dobre rady. Żebym się zaopatrzyła w galon słodkiej wody, kupiła po drodze w Meteti jakieś jedzenie, naładowała baterie i telefon oraz nie podróżowała po zmroku. Miłe to, że się tak o mnie ktoś troszczy…
Busikiem dotarłam do pnamericany a tam po kilku minutach czekania na przystanku załapałam busa do Meteti. Miałam wg planów wysiąść przy sklepie i po zrobieniu zakupów łapać kolejnego do Puerto Limon. Byłam tu pół roku temu, ale kierowałam się wtedy w dół, do Puerto Quimba. Szybkie zakupy, woda, suchary, mleko i krakersy. Do Puerto Limon jechałam pickupem jako busem tylko ja. Droga pełna wielkich dziur, trudna. Po godzinie jazdy zobaczyłam rzekę Chucunaque i dwa drewniane domki. Kierowca, z którym przyjechałam stwierdził, że jak dziś złapię transport do Mach, to będzie sukces. Transport, to znaczy wąskie drewniane czółno z motorem. Oprócz mnie, kierowcy i kobiety pełniącej rolę sprzedawczyni w jednym z drewnianych domków, nie było nikogo. Kilka długich łódek leżało na brzegu. Było też ryzyko, że nikt dziś nie będzie płynął w tamtym kierunku. Zapowiadało się czekanie. Kiedy zaczynałam rozkładać się na śniadanie podjechało auto i ludzie z pakunkami. Kierowca mojego pickupa busa chwilę zagadał z przyjezdnymi i załatwił mi transport. Wprawdzie nie za 5 usd jak normalnie tu płacą, ale 10 dolców. Lepsze to, niż czekanie bez końca. Bez kaloszy na nogach nawet nie dało się dojść do wody, jednak to był trafiony zakup.
Pasażerką byłam tylko ja a kierującym Indianin z wioski obok Mach, z Synai. Podróż trwała ponad 4 godziny, najpierw szeroką rzeką Chucunaque a potem węższą Membrillo. Woda była mętna, koloru czerwono- brązowego. Kończąca się już pora deszczowa sprawiła, że brzegi osuwały się razem z drzewami i czerwoną ziemią.
Płynęliśmy pod prąd i zwalniając przed bardzo licznymi płynącymi pniami drzew, gałęziami i różnymi śmieciami. Niestety często były to ślady człowieka: butelki po coli, opakowania ze styropianu, podeszwy butów. Wkoło cudna soczysta zieleń, mnóstwo ptaków i zwierząt.
Pierwszym był krokodyl wygrzewający się na kłodzie drewna, dość duży, bardzo płochliwy. Tak jak i wszystkie spotkane tu zwierzęta.
Potem rozwiązał się worek z ptactwem. Po głosie rozpoznaję już nadlatujące papugi czy tukana, ich jest najwięcej. Widziałam powabne białe czaple z żółtymi pióropuszami. Były też i mniejsze, szare z seledynowymi nóżkami. Dużo kormoranów czarnych, chyba jakieś perkozy i śliczne zadziorne zimorodki o ciemnozielono- białym upierzeniu.
Kierujący pirogą pokazywał mi wypatrzone przez siebie zwierzęta, miał świetne oko. Takim rarytasem był orzeł aguilla, krewny największego panamskiego orła, harpii. Udało mi się nawet drapieżnika sfotografować.
Na gałęziach nad wodą wylegiwały się wielkie brązowe iguany, świetnie wtapiając się w kolor otoczenia. Dla mnie samej były one nie do zauważenia.
Roślinność nad wodą uderzała swoją soczystością, wszystko wilgotne i parujące. Kiedy słonko wychodziło zza chmur od razu robiło się bardzo gorąco. Płynęłam pirogą z rozdziawioną z zachwytu buzią, czułam się jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym czy zoologicznym. Poczucie pełnej dzikości burzyły jedynie liczne mijane poletka zielonych bananów. Minęliśmy też kilka okrągłych chat pokrytych liśćmi palmowymi. Obie rzeki stanowią tu drogę komunikacyjną, którą spływają do cywilizacji upakowane po brzegi łódki z bananami. Często takie pirogi mijaliśmy, tak wypełnione towarem z upraw, aż dziw brał, że się nie utopiły.
Nurt był dość szybki, jednak kierujący znał się na rzeczy i umiejętnie wchodził w liczne zakręty, omijając płynące pnie i gałęzie.
Po drugiej godzinie siedzenia na wąskiej i twardej desce cztery litery mocno dawały się we znaki. Człowiek nie jest przyzwyczajony do takiego sposobu podróżowania. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z plantacji bananów, skąd mój kapitan wrócił z wielką kiścią.
Do Mach Pobor, jak i do innych wiosek nad rzeką Membrillo, jest trudne dojście od wody w porze deszczowej. Miałam kalosze, które i tak nie ustrzegły przed wszechobecnym błotem. Mach leży na wysokim brzegu i podejście kosztowało dużo wysiłku. Spływająca woda, góra i błoto to jakaś masakra. Do chaty gospodarza, u którego miałam się zatrzymać, dopełzłam upaćkana błotem do pasa, spocona, z drżącymi od wysiłku nogami. Dobrze, że kapitan niósł plecak, nie dałabym rady z nim wejść.
Chata Bernardino była brzydka, kombinacja nowego trendu w budowie indiańskich domów. Pale, na których stała, pochylały się już jednak ze starości a po schodach bałam się wejść, takie spróchniałe. W środku było jeszcze gorzej, brudno i obskurnie. Małe pomieszczenie, jakieś gąbki w rogu, nieład. Widział chyba moją minę, na perspektywę spędzenia tu najbliższego czasu, bo kiedy zapytałam, czy nie ma jakiegoś innego miejsca, typowego dla Indian, wpadł na pomysł, abym zatrzymała się w chacie jego brata. Na szczęście ta chata była lepsza. Taka typowa, okrągła bez ścian. Miałam ją sama do dyspozycji. Dziegciu do mojego zadowolenia dodał Bernardino, przestrzegając przed imigrantami i pokazując nieopodal biegnący dukt. Kamienno- błotnistą drogę, którą wędrują nocami ludzie, którzy chcą się przedostać z Kolumbii do Stanów. Nie zalecał też zostawiać żadnych rzeczy w chacie na czas mojego spaceru, na który chciałam się od razu wybrać. Przestraszył na samym początku pobytu i strach towarzyszył mi do końca.