Wyobrażacie sobie życie bez internetu, komórki, lodówki, klimatyzacji, ba, prostego wentylatora, przy 35 stopniowym upale???
Bez ciepłej wody, bez bieżącej wody, tylko z deszczową, złapaną jak ściekała z dachu?
Bez kuchenki, lodówki, pralki, zamrażarki, lodu. Bez telewizora, komputera, radia i gazet. Bez ścian w domu, bez drzwi, okien. Bez łóżka, pościeli i poduszki.
Bez dróg i chodników, tramwajów i autobusów, roweru i samochodu. Bez światła, latarni ulicznych i urządzeń korzystających z prądu.
Bez tego wszystkiego można żyć, całe życie i być szczęśliwym.
Tak żyją dziś, nie wieki temu, w 2019 roku, Indianie Wounaan w wiosce nad rzeką Membrillo w prowincji Darien w Panamie.

Podstawowymi środkiem transportu jest tu piragua, rodzaj długiej i wąskiej łodzi wydrążonej z pnia drzewa. Większe mają z tyłu motor. Indianie korzystają też z koni, ale najczęściej z własnych nóg obutych w kalosze. To najczęstszy rodzaj butów, po zwykłych klapkach wzorowany na crocksach. Nie znajdą tu zastosowania czerwone szpilki, zresztą nie ma chodników a jedyna zbudowana droga, to mieszanina kamieni i błota. Błoto jest wszechobecne, dojście do jednego z dwóch „sklepików” nie obejdzie się bez poślizgnięcia. Zresztą w sklepie jest kilka towarów, nie ma wody, mleka czy chleba. Są słodycze, ropa, płatki owsiane i przecier pomidorowy w puszkach, oraz maczety. Przydatne do torowania sobie przejścia do rzeki, na poletko kukurudzy, czy za potrzebą. Białe małe toalety są przy każdym domu, zbudowano je w ramach rządowego projektu. Z sajdingu, pasują do reszty wioskowej zabudowy jak pięść do nosa.
Domy Indianie Wounaan budują na wysokich palach. Około 2,5 metra nad ziemią. Tradycja i ochrona przed zwierzętami. Te starsze domy są drewniane, przykryte dachem z liści palmowych, okrągłe i bez bocznych ścian. Nowsze są prostokątne, już mają elementy z betonu, ściany z desek i blaszany dach.
Mach Pobor jest dziwną wioską, może początkowe nastawienie zdecydowało, że nie czułam się tu za dobrze. Całymi nocami padło i były burze. Brak prądu, światła zaganiał do spania razem z kurami. Bałam się, że ktoś wejdzie do chaty, mimo zastawionych deskami schodów. Pierwszej nocy uczyłam się odgłosów. Wiedziałam, że nade mną żyją nietoperze, pod chatą psy. Jednak każdy inny dźwięk powodował lęk. Kiedy zapadał wieczór robiło się makabrycznie ciemno. Nastrój grozy potęgowało zawodzenie małp, widziałam ich liczne stada płynąc do Mach. Ich wycie nawet w dzień przywodzi na myśl upiory.
W wiosce z kilkunastoma chatami, światło z jakichś akumulatorów miały może ze trzy rodziny. Ciężko było między 18 a 6 rano złapać dla oczu jakieś zawieszenie. Oszczędzałam energię i baterie w telefonie a latarki niestety nie wzięłam. Którejś nocy wstałam za potrzebą odważnie ze swojego legowiska, ukrytego za dającą prowizoryczne schronienie moskitierą. W strumieniu światła z telefonowej latarki coś pospiesznie uciekało spod moich nóg. Torebka z tortillą leżała na deskach cała porwana, resztki jedzenia wkoło. Najprawdopodobniej szczury zrobiły sobie z tortilli kolację. Przez grzmoty i deszcz zupełnie mi ich odgłosy uciekły.
Po tym widoku już nie chciało mi się wysuwać nawet odrobinę poza moskitierę.