W końcu wszystko się dobrze złożyło i poszłam pod wulkan.
Busik wywiózł mnie na blisko 1800 metrów n.p.m. do wejścia na jeden ze szlaków. Pogoda świetna, niecałe 20 stopni i momentami słońce. Na znanej mi trasie, od samego początku widok mocno wyciętych drzew i roślin. Przeszłam tylko ze trzysta metrów, do ponurej chaty z dzieciakami wystającymi z okna i drzwi. Wolałam nie iść dalej, by się nie denerwować wykarczowaną dżunglą i nowymi szklarniami z uprawami hydroponicznymi, które widziałam z daleka. Rok temu było kilka. Ludzie kradną naturze tyle bogactwa.

Zemści się to na naszych dzieciach i wnukach.
Wkurzona wybrałam jedną z dróg powrotnych do miasta. Po bokach pastwiska, mieszały się z kawałkami lasu. Mając długie kalosze mogłam wchodzić na boki w gęstwinę, w poszukiwaniu ciekawych kadrów i widoków. Ziemia i poszycie były bardzo mokre, woda kapała z liści, przyroda pieknie pachniała. Uwielbiam ten soczysty zapach mokrego tropikalnego lasu.
Fajnie mi się schodziło w dół gładką drogą. Minęłam nowy most na rwącej rzece, opuszczony zamek, co straszy czarnymi oknami, plantacje kawy i spokój spaceru zburzył hałas ludzki. Doszłam do wodospadu a tam kilkanaście aut i mnóstwo człowieków.

Był nawet stragan z tradycyjnymi strojami Indian Ngabe Bugle. Dziś jedno z najważniejszych świąt panamskich- odzyskanie niepodległości od Kolumbii. Jutro dzień flagi, kilka dni wolnych.
Dwa zdjęcia i uciekłam dalej w drogę do Boquete. Tylko teraz mijało mnie sporo aut, trąbiąc i przeszkadzając w muzyce przyrody wkoło. Plantacje kawy już dominowały a nogi bolały. I tak sporo kilometrów dały radę mnie przenieść.
Do hotelu wróciłam taksówką, którą zamówiłam przez znajomego. Dopiero po prysznicu i gorącym posiłku padłam ze zmęczenia na amen.

4.11.2021