Komunikacja publiczna w Izraelu stanowi plątaninę rozkładów po hebrajsku, nieznanych zasad kupowania biletów z plastikową kartą, częstotliwości kursowania autobusów i chęci zabierania dodatkowych pasażerów.
Nie wyposażyliśmy auta, jak było planowane i zdaliśmy się na public transport. Najpierw z godzinę czekaliśmy na krzyżówce wyjazdowej z Jerycha na autobus do Ein Bokek nad Morzem Martwym. Przy okazji poznaliśmy dwóch amerykańskich żołnierzy służących w izraelskiej armi, oni nam sprawdzali godziny autobusów, kiedy kolejny nie chciał nikogo zabrać. Udało się w końcu i zapakowalismy sie do autobusu. Po drodze widok na górę i twierdzę Masada, gdzie na szczyt szło z tysiąc ludzi.
W Ein Bokek skorzystaliśmy z jednej z dwóch bezpłatnych plaż nad Morzem Martwym. Z walizkami, jak typowi Polacy, rozłożyliśmy się na piasku. Mnie bierze choroba, ale reszta ekipy od razu do wody. Woda w Morzu Martwym jest tak słona, że można na niej leżeć i czytać książkę. Ciało zachowuje się jak korek.
Po plażowaniu szybkie zakupy kosmetyków z minerałami z pobliskiego morza i na przystanek. Tam dłuuugie oczekiwanie na autobus 444 jadący do Eilatu, gdzie zarezerwowany nocleg.
I musieliśmy się podzielić na grupy, bo nijak się nie dało zabrać razem. My podróżowałyśmy we trzy autobusem bezpośrednim do Eilatu a chłopaki z przesiadkami, dojechali prawie dwie godziny po nas.
A w Eilacie ciepło nawet wieczorem.