Ranek udany, wszystkie sprawy zalatwione, tylko jak zwykle w pośpiechu wyjazd na lotnisko. Dobrze, że założyłam spory zapas, mogłam więc zatrzymywać się w ciekwych miejscach po drodze na lotnisko.

To normalnie 45 minut jazdy z miasta Qeshm, nam zajęło aż dwie godziny.
Pierwszy stop w porcie małych łódek rybackich, gdzie przy nabrzeżu stała stara platforma wiertnicza, którą prądy morskie przyniosły z pól naftowych pobliskiego Dubaju. Taka wielka zardzewiała konstrukcja, porośnięta małżami. U jej stóp rybacy naprawiali swoje zielone sieci, odpędzając się od wszechwdzących robacznic. Obok malownicza wioska w kolorze pustynnego piasku, obowiązkowo z kolorową łodzią przed bramą.
Potem kilka stopów z powodu wielbłądów. Nauczone przez ludzi ufnie zaglądały do okien samochodów, karmione chlebem i ciastkami nie chciały odejsc. Jedna z wielbłądzic bardzo zainteresowała się moim telefonem a potem wystającym z plecaka kawałkiem chustki. Owłosionymi chrapkami szukała przez otwarte okno auta jakiegoś jedzenia. Dla mnie okazja do zrobienia zdjęć tym pięknookim zwierzakom.
Na lotnisku miałam jeszcze troszkę czasu na szybką kawę i już boarding. Lecę teraz samolotem, pewnie starszym ode mnie, MC Douglas. Układ siedzeń dwa plus trzy, mam miejsce przy oknie.
Po 1,5 godzinie miękkie lądowanie w Isfahanie.

To miasto, do którego zawsze wracam. Przed wejściem czekał na mnie Ali. Tak ten Ali 🙂
Nie byłam w jego domu dwa lata, tak się złożyło. Z Alim widuję się przy kazdej wizycie w Iranie, niekoniecznie w Isfahanie. W domu znajome kąty, prawie nic się nie zmieniło.

Wraz z rodzicami usiedliśmy przy obiedzie i herbacie z samowara.
Rozmawialiśmy głównie o aktualnej sytuacji na świecie i naszych rodzinach.
Wieczór spędziliśmy na imprezie u znajomych Alego. Był alkohol, pizza i tańce, ale znam takie obrazki i wiem, jak się bawi bogata irańska śmietanka.

8.11.2018