Po wczorajszych nocnych tańcach ciężko bylo wstać rano, jak było w planach. Mieliśmy czas do wieczora i po śniadaniu z przygodami dotarliśmy do granicy z Rumunią.

Dobrze, że bagaże zostawiliśmy u kobietki w sklepie przy stacji kolejowej Solotwynie, bo w ten upał ledwo się poruszaliśmy. Na granicy most drewniany i po przekroczeniu rzeki Cisy witamy w Unii Europejskiej w Sychocie Mamarowskim.
Taksowka do odległej od Sychotu Sapanty kosztowała 60 lei, czyli ok.60 zł.

Najpierw wizyta na głównym cmentarzu w wiosce, gdzie pełno turystów. Odwiedziłam znajomych staruszków, ktorym rok temu robiłam zdjęcia. Babuszka mnie poznała, uściskała.

Na migi, bo nie znam rumuńskiego, zapytałam ją o meza. Smutną miną pokazała na serce, przez co wywnioskowałam, że staruszek zmarł. Jakież było moje ucieszenie, kiedy po kilku minutach dziadek żwawym krokiem wyszedł z chatki.
Potem spacerem, bo żar z nieba się leje, na drugi cmentarz, ten za wioską. Zarosł i jest bardzo zaniedbamy, mimo, że sa świeże groby.

Tam zjedliśmy nasz prowiant, w cieniu wielkiego dębu, wsłuchując się w leżącej w dole Sapanty. Przy drodze z cmentarza wpadliśmy na deser, rumuńskie węgierki. Słodkie i aromatyczne.
Umówiony taksówkarz, powrót do granicy z Ukrainą. Tam mieliśmy troszkę klopotu ze znalezieniem transportu do centrum Sołowyna.
Zabrali nas ukraińscy Węgrzy, którzy wracali z pracy. I grosza za podwózkę nie chcieli.
Przydałby sie po takim dniu prysznic, ale jak nie ma, to i kawałek mokrego ręczniczka wystarczy.
Przy wsiadaniu, tak niefortunnie pociągnęłam za klamkę, że spadła mi na głowę stalowa klapa od drzwi. Kilka sekund i straciłam kontakt z otoczeniem, zrobiło mi się czarno przed oczami. Na głowie wyrósł guz w kształcie ogórka. Dobrą godzinę przykuta byłam do łóżka.
Dzisiejsza podróż w niższej klasie, jeden wagon z łóżkami, bez drzwi, ale mamy do swojej dyspozycji cztery miejsca leżące.
Do zobaczenia jutro rano we Lwowie…