Ali ma w niedzielę jakiś ważny egzamin i nie mógł mi towarzyszyć przez cały dzień. Wykorzystałam to na …. zakupy.
Udało mi się obejść sklepiki ulokowane wkoło drugiego co do wielkości placu na świecie, Naqsh Jahan Square. Kupiłam słodkości, w tym gas, z którego słynie Isfahan. Pianka z zatopionymi w niej orzechami pistacjowymi. Cena zależy od ilości orzechów.
Obiad w mojej ulubionej knajpce. Beyrani, to placek, chlebek lawasz, w środku dwa rodzaje smażonego miesa. Do tego na osobnym talerzu mnóstwo zieleniny z przewagą bazylii, dwie połówki pomarańczy, pół cebuli i obowiązkowy douhg z miętą. Jadłam, aż mi się uszy trzęsły. Uwielbiam ten specjał isfahański.
Dziś państwowe święto i wszędzie pełno ludzi. To samo na ulicach, korki i brak miejsca do parkowania. Dlatego Ali z Raminem i Fatimą zgarnęli mnie z ulicy. Pojechaliśmy kawałek za miasto, do wielkiej galerii handlowej Isfahan City. Spacer między straganami wkoło placu dał mi się mocno we znaki, stopy odmawiały posłuszeństwa i dość szybko wróciliśmy do domu.
Zresztą w markecie z logo Carrefour i nazwą hypermarket było tak dużo ludzi, że trudno chodzić.
Często moja wiotka jedwabna chusta spadała od powiewu a i tak kolor moich włosów był chyba szokiem dla niektórych. Obserwowałam ich reakcje, pozytywne i sympatyczne.
Bardzo jestem inna od otaczających mnie, głównie na czarno ubranych, kobiet.