Do zaginionego miasta Inków ciągnęło mnie jak do miodu. Do Aquas Calientes, miasteczka, z którego można się było dostać do MP dojechałam koleją z Ollantaytambo (58 $), bo nie ma tu żadnej drogi dla samochodów, tylko tory. Wieczorem kupiłam bilety na wstęp (128 soli) i na wjazd (18 $). Nie mogłam zasnąć, wizja tak bliskiego Machu Picchu…


[more]

Rano oczywiście obudziłam się bez budzika, za oknami padał deszcz.

Źle.

Tam na górze może być słaba widoczność… jednak nie martwiąc się na zapas poleciałam na przystanek, skąd odjeżdżały busiki na górę. Mimo ciemności stało tam już kilkadziesiąt osób, każdy w pelerynie lub z parasolem. Po kilku kwadransach odjechał pierwszy autobus, była godzina 5.30. Mi udało się zabrać trzecim, ale wg obliczeń będę u bram Machu Picchu na samo otwarcie, czyli na szóstą. Bardzo zależało mi, aby dostać się jak najwcześniej, by uniknąć tłumów turystów.

Droga busikiem, to jazda pod górę, liczne serpentyny, dżungla i majestatyczne czarne góry we mgle, przepaście bez dna i te z prześwitującą w dole rzeką. Widoki jak z bajki, magiczne… a może jeszcze trochę spałam?

Każdego dnia, tylko 2500 ludzi może zobaczyć zaginione miasto Inków. Mi się udało być jedną z pierwszych, które tego mokrego poranka przekraczały bramy miasta. Czekała mnie jeszcze wspinaczka po schodach, mokrych i śliskich od deszczu. Z wypchaną torbą, ubrana na cebulkę, sapałam jak parowóz. Z każdym pokonanym stopniem było coraz ciężej.

Szłam teraz kamienną ścieżką coraz bardziej oddalając się od miasta. Nagle wyprzedził mnie wielki, błękitny motyl. Chwilę frunął wzdłuż muru, by raptem skręcić w prawo. Wiedziałam już, dokąd mam iść. On był moją wskazówka, jak się później okazało, najlepszą…

Rozrzedzone powietrze, waga torby i coraz wyższa temperatura, ale pokonałam własną słabość… dotarłam na najwyższy punkt widokowy miasta. Byłam z siebie dumna, bo miejscówka zapowiadała się na dobrą. Na razie jednak, wszystko w  dole zasnute było gęstymi chmurami. Momentami pokazywał się fragment ruin, by po chwili skryć się w mlecznej mgle.. nad doliną, gdzie płynęła rzeka pokazała się nagle tęcza..

Co za spektakl się rozgrywał od samego rana przed moimi oczami… niewiarygodny!

Na widoki czekali też ludzie na niższych tarasach, wszyscy patrzyli w jednym kierunku, oczekiwali na wschód słońca nad Machu Picchu.

Czekanie… zjadłam kanapkę, wypiłam gorącą herbatę z termosu, pogadałam z kolorowym peruwiańskim wróbelkiem, który częstował się okruchami mojej bułki… czekanie…

Deszcze powoli przestał padać, pokazywało się zza chmur słońce, wiatr zaczął rozwiewać chmury i wreszcie mogłam zobaczyć to cudo w pełnej krasie. Natura co kilka minut odkrywała skarby Inków, wywołując tym głośne okrzyki zadowolenia u czekających ludzi.

Potem w ruch poszły aparaty… kamery i telefony. Każdy chciał mieć zdjęcie na tle Machu Picchu. Z pięknymi widokami na ruiny pojawiło się też mnóstwo turystów.

Powoli schodziłam na dół, łapiąc co fajniejsze kadry po drodze. Przez ponad 6 godzin włóczyłam się po zakamarkach miasta. Z każdego miejsca perspektywy były niesamowite. Nie mam lęku wysokości, ale zbliżając się do krawędzi tarasów uprawnych, miałam lekkiego stracha. W dole głęboka przepaść, żadnych barierek, zabezpieczeń. Miasto jakby nałożone na górę, idealnie wkomponowane w jej zbocza, może dlatego niewidoczne przez tyle lat….

Nakarmiona obrazami i przemyśleniami doszłam do wyjścia. Tłumy ludzi czekały na wejście, będą zwiedzać machu Picchu w takim upale …

Jeszcze tylko pamiątkowy stempel do paszportu i jazda busikiem w dół, do Aquas Calientes. Już nie tak spektakularna i baśniowa jak o poranku. Może to zmęczenie zbierało żniwo…