Kraby cmentarne. Gwadelupa
Chatka okazała się także fajnym miejscem do spania. Szpary między deskami zastępowały wentylator a moskitiera skutecznie powstrzymała komary.
Chatka okazała się także fajnym miejscem do spania. Szpary między deskami zastępowały wentylator a moskitiera skutecznie powstrzymała komary.
Na wysepce Marie Galante wysypali się tłumnie pasażerowie z promu, ale nie udało mi się nikogo spotkać, co jechał do Saint Louis, gdzie mieszka mój dzisiejszy gospodarz Claudio.
Przed południem wybrałam się w drogę na lotnisko. Planowałam po drodze odwiedzić kolorową wioskę Calabishi nad Atlantykiem. Dotarłam tam stopem z sympatycznym budowlańcem.
Dominika powitała mnie kompletnymi ciemnościami i rojami komarów przy każdej z latarnii. Na lotnisku szczegółowe pytania o cel podróży i sprawdzenie bagażu.
Lot z St Martin na Guadeloupe opóźniony o pół godziny, ale zdążyłam na kolejny lot na Martynikę. Po drodze słynne San Escobar skąpane w słońcu.
Jet lag, który dał mi się we znaki w San Juan chyba słabnie, bo wczoraj byłam na chodzie aż do północy (naszego czasu do 5 rano).
Po powrocie z Wilna, gdzie uciekł mi samolot z Helsinek do Nowego Yorku, znów w Polsce. Przyjemne oczekiwanie w saloniku na lotnisku, prysznic, masaż pleców w salonikowym spa i dobre jedzonko z napitkami.
Tym razem wstałam rano, bo czasu miałam zbyt mało na wszystko i tak. Szybko pod erbilską cytadelę, zrobiłam sobie niezły trening silnej woli i po kilkugodzinnym spacerze, kupiony miałam tylko naszyjnik zrobiony że starej irackiej monety.
Wyjeżdżając z Mirawan znów żałowałam, że nie wstałam skoro świt, pięknie położone jezioro Zrebar pełne było wiosennych ptaków. Kontrast błękitu wody i nieba z lukrowanymi na biało górami, spektakularny.
Niestety, co dobre, kiedyś się kończy. Kiedy wyjeżdżałam z Esfahanu padał deszcz, banalnie, ja też jak zwykle. Po wyjeździe z miasta huk, zachwianie kursu szybkojadącego autobusu. Złapaliśmy gumę.