Rano miał mnie odebrać z aparatametu kierowca, który mnie tu przywiózł z granicy z Surinamem.

Jednak jego żartobliwy ciężki ton dał mi do myślenia i umówiłam się z inną firma przewozową. Sympatyczny chłopak autem odebrał mnie punktualnie o 4 rano. Podróż powrotna do Paramaribo była prawie bezstresowa. Nie lubię i boję się jeździć autami, busami, ale tu kierowca od razu wzbudził moje zaufanie swoją ostrożnością. W ciemnościach jechaliśmy trochę ponad godzinę. Potem pusta droga i fajne widoki za oknem. Gujana, tu wymawiana jako Gajana jest przyjemna dla oka tylko dość brudna. Kraj wielu wód i mnóstwa kanałów nawadniających i odwadniających. Niektóre z nich są żeglowne a kolorowe łodzie można zobaczyć przy śluzach. Nadbrzeżna Gujana, która widziałam jest płaska jak patelnia.

Wioski rozmieściły się przy głównej drodze a pola uprawne i pastwiska za domami. Często widać na poboczach maszyny i sprzęt rolniczy do pracy w wodzie i błocie. Wielkie ciągniki mają takie dodatkowe koła z metalu, chyba dla lepszego poruszania się w mokrym środowisku. Najczęściej uprawiany jest tu ryż. Zbierany dwa razy w roku, na wiosnę i jesień. W kilku miejscach widziałam ryż suszony na ulicy, żniwa ryżowe i jadące wypełnione nim ciężarówki.

Wśród pól są też wielkie młyny ryżowe. Bydło nie ma tu łatwego życia, pasie się po brzuch w wodzie lub błocie.
Wioski jeśli mają swoje nazwy, to zupełnie jakoś niezwiązane z Gujaną. Czasami wioska zamiast nazwy ma tylko numer. Od sąsiedniej oddzielona jest szerszym kanałem.
Piękne kolorowe domy ustawione są twarzami do ulicy. To dla mnie wizytówka Gujany.
Do granicy dojechaliśmy sporo przed czasem, jednak z dobrą godzinę zajęły wszystkie procedury.
Najpierw sprawdzano żółte książeczki i paszporty covid. W drugim okienku deklaracje celne. W trzecim stawiano stempel wyjazdowy a dalej prześwietlali bagaże. Tym razem na prom do Surinamu czekało więcej ludzi.

Mała poczekania i kiepsko zaopatrzony bar do wydania ostatnich dolarów gujanskich.
Prom przypłynął przed południem, po blisko dwóch godzinach snucia się po terminalu. Tłumaczyli opóźnienie pogodą. Faktycznie, co chwilę padał ulweny deszcz a niebo było granatowe. Przynajmniej nie było oblepiajacego upału.
Rejs przeleżałam na jednej z szafek na kamizelki ratunkowe, nie czuję się najlepiej a dość wysokie fale potęgują mdłości.
Podczas cumowania piękny spektakl światła, nieba i wody- nie mogłam oderwać oczu od tego widowiska natury. Do terminala granicznego z promu dotarłam wiec jako ostatnia. Tu jednak sprawniej i szybciej obsługują niż po stronie gujańskiej.

Kupiłam wizę za 25 eur, to taniej niż wyrabiać online (33 eur). Kierowca surinamski rozpoznał mnie szybko, był już komplet w busie. Po drodze kilka przystanków na wc i zakup jedzenia. Rewolucji żołądkowej u mnie ciąg dalszy.
Do Paramaribo dojechałam po 13 godzinach podróży. Zabrałam bagaże z Guesthouse AlbergoAlberga, gdzie mnie kilka dni temu okradziono i pomaszerowałam do nowego lokum. Mina recepcjonistki, kiedy jej powiedziałam, że nie zostaję mocno zdziwiona. Naprętce wydukała, że mam jeszcze do zapłacenia 9 usd i 100 dolarów surinamskich. Dolce jej dałam a surinamskich nie mam, bo mnie okradziono. Kwaśną minę miała mówiąc, że to będzie gratis.