Od razu pojawiłam się na dworcu kolejowym, aby kupić bilet na pociąg, którym miałam wracać do Oruro. Planowy odjazd o 1 w nocy, więc miałabym kilka godzin na odpoczynek.
Na dworcu okazało się, że dziś w nocy nie ma żadnego pociągu, jest jutro. Machnęłam się w datach o jeden dzień! Pociąg jeździ raz na tydzień a ja jeszcze źle wyliczyłam. Miałam jeden cały dzień, mogłam pojechać do czerwonej laguny z flamingami. Ależ zła na siebie byłam.
Z drugiej strony, cała noc w normalnym hotelu się przyda do odpoczynku.
Rano na śniadanie poszłam w stronę miasteczkowego rynku na wolnym powietrzu. Jedna z ulic była wyłączona z ruchu i na niej rozłożyli się sprzedawcy różnych towarów.
Śniadanie, to były dwa pieczone pierogi z warzywno- mięsnym nadzieniem.
Zszedł mi cały dzień na obejściu targu. Oczywiście obkupilam się jak durna. Maść dla Mamy na artretyzm, sama natura. Krem z filtrem 90 w butelce w kształcie małego banana. Pół kilograma pięknych nasion bobu dla Mamy. Płyta z boliwijskimi hitami dla Piotrusia. Dla siebie kilka owoców, których nie znałam. Słodki ogórek, pasiasty żółty, nietypowa maracuja.

Owoce i warzywa są tu bardzo interesujące. Szczególnie żółto różowe małe ziemniaki, czy czarne jak węgiel buraki.
Były też ziemniaki, takie długie stwory, bardziej podobne do imbiru. W trzech kolorach. Kukurydze o różnych kształtach, wielkościach i barwach.
Co kilka skrzyżowań rozstawione były kramy z jedzeniem.

Na pierwszym skusiłam się na zupę z językiem lamy, bo głowy się skończyły. I tak to, co dostałam w wielkiej misce, było przepyszne. Miejscowi dziwili się, że jem to z takim smakiem.
To zasługa mojej Mamy, pamiętam z dzieciństwa jak smakowicie przygotowywała nam uszy czy ryjki wieprzowe. Lubię wszelkie takie podroby. To dzięki Niej z chęcią próbuję w czasie swoich wypraw nietypowego jedzenia, na widok niektórych z potraw moi znajomi odwracają się z obrzydzeniem.
Za kilkaset metrów kolejna garkuchnia z grillowanymi rybami z rzek dorzecza Amazonki. Wybrałam paku, płaską grubaskę o paszczy piranii. Dwaj panowie przy mojej ławie jedli pacherę i sabalo. Też smaczne, poczęstowali mnie kawałkiem.
Po bokach ustawiły swoje stoliki kobiety z napojami. Chłodne, orzeźwiające nalewane z wiader.
Na deser można było ochłodzić się kubkiem miału lodowego polanego syropami w różnych kolorach.

Wśród jedzących ludzi kręciły się psy. Nie są w Boliwii jakoś szczególnie zabiedzone, jak te z Gruzji. Wprawdzie ich sierść pozbijana w kłaki i dredy, ale mają pełne boczki.
Na targowisku można kupić ubrania, najczęściej te na zimno. Ciekawe było stoisko z halkami. Teraz wiem, dlaczego im się te kolorowe spódnice tak układają i kołyszą. Tam jest tysiąc metrów umarsczonego materiału.
Z wielkim zaciekawieniem przyglądałam się kobietom robiacym przedświąteczne zakupy.
My używamy toreb, Boliwijki wielkich kolorowych chust, które zawijają na ramionach. W chustach tych często noszą rumianolice dzieci.

Ten dzień był kolorowy jak przedświąteczny rynek, po którym spacerowałam. Kolory oszałamiające, zapachy i smaki nie do zapomnienia.